Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jaka książka powinna zdobyć tytuł „najzabawniejszej książki roku”? Według mnie „Let’s Get Textual” wygrywa w tej kategorii!
„Let’s Get Textual” na zagranicznym rynku zyskało popularność już jakiś czas temu, a polscy czytelnicy zapoznawać się z tą powieścią od dwudziestego czwartego stycznia. Jednak już zbiera dobre opinie. Czy w rzeczywistości ta historia naprawdę jest taka świetna?
Zły numer powinien być tylko tym – złym numerem.
Usuń. Gotowe.
Nie pisz dalej. Nie flirtuj.
Texting/sexting
Cała historia rozpoczyna się od tego, że główna bohaterka, Deli, dostaje sms’a – pomyłkę. Powieść się rozwija, Deli nadal myśli, że pisze z kimś innym niż w rzeczywistości, aż w końcu dowiaduje się prawdy. Zamiast jednak usunąć numer i zapomnieć o całej sprawie, akcja nabiera tempa i bohaterka dalej pisze z niejakim Zachem. Dosłownie nabiera tempa, bo bohaterowie piszą ze sobą niemal non stop.
Od pierwszych stron widać, że Deli i Zach się ze sobą dogadują. Złapali wspólny język, nadają na tych samych falach. W pewnym momencie ich rozmowy stają się codziennością, wymieniają się dziwnymi, nieraz do bólu śmiesznymi pytaniami. No i oczywiście zaczepkami, które w ich przypadku pasowały idealnie. Ta dwójka nie pasuje do „słodko pierdzących” par, zdecydowanie nie. I to w nich jest najlepsze!
Nie spodobał mi się za to fakt sprowadzania niektórych sytuacji do „sextingu” ze strony Zacha. Gdybym to ja pisała z nieznajomym, z którym prowadziłabym fajną konwersację, a on po jakimś czasie pisałby mi coś w stylu „czy teraz dochodzimy do sextingu” albo inne teksty nie na miejscu, nie czułabym się komfortowo. Ale Deli to nie przeszkadza. Może autorka uznała, że jej bohaterka uznaje to za śmieszny żart? Mnie jednak w pewnym momencie zaczęło to męczyć, te teksty i sprowadzanie sytuacji do seksu pojawiały się zbyt często. Warto zauważyć, że gdy to się zaczynało, Deli nigdy nie widziała Zacha na żywo. Prowadziła z nim jedną rozmowę telefoniczną, a dopiero w późniejszym czasie odbyła się druga.
Niemniej jednak, same momenty, w których bohaterowie wymieniali ze sobą wiadomości, sprawiały mi dużą przyjemność. Były takie zabawne! Dobrze, że czytając książkę, byłam sama w domu, bo gdyby tylko inni domownicy usłyszeli moje chichranie się, pomyśleliby, że coś mnie opętało! Droczenie się i ciekawy humor bohaterów sprawiał, że niemal nie traciłam uśmiechu z twarzy!
Brak chemii czy normalna niezręczność podczas pierwszego spotkania na żywo?
Pierwsze spotkanie Deli i Zacha odbyło się po kilku tygodniach od rozpoczęcia pisania. I tutaj na początku miałam mieszane uczucia. Gdy w grę weszły już pełne opisy od autorki, dokładnie to, co się działo między bohaterami na ich pierwszej randce, czar prysł. Nagle nie czułam między nimi chemii. Jednak po czasie i głębszych przemyśleniach doszłam do wniosku, że, specjalnie czy nie, ale była w tym jakaś naturalność. Nieco stresu i myśli „jak wypadnę”. Bo przecież pisanie a rozmowa, to dwie różne rzeczy.
Im bardziej akcja zaczynała się toczyć, tym bardziej ich rozmowa stawała się naturalna, aż w końcu moje uczucie, że między Deli a Zachem nie było chemii, zniknęło. Bezpowrotnie. Bo im więcej się spotykali, tym bardziej się do siebie zbliżali, a ich relacja była po prostu niesamowita. Chociaż mieli całkiem inne tryby życia, dopełniali się, uzupełniali i było to widoczne na każdym kroku.
Szybka akcja
„Let’s Get Textual” to nie książka dla fanów slowburn. Chociaż ilość stron może w tym przypadku mylić, większość książki jest poprowadzona przez smsy i na spokojnie mogłaby być o połowę cieńsza. A co za tym idzie, relacja bohaterów rozwija się bardzo szybko. Między tymi wszystkimi wiadomościami brakowało mi więcej akcji. Nawet „głupich” opisów, które pokazałyby, co bohaterka, bo cała powieść była z jej perspektywy, akurat robiła. Na przykład robiła obiad i pisała z Zachem. Oglądała film, robiła pranie, uczyła się. Cokolwiek. Takich przerywników między wiadomościami było bardzo mało, a to sprawiało, że akcja toczyła się za szybko.
Dopiero gdy wiadomości odeszły na trochę dalszy plan, a Zach i Deli zaczęli się spotykać na żywo, akcja zwolniła. Ale tylko się tak wydawało, bo jednak ich relacja nadal rozwijała się w zawrotnym tempie.
Czy to źle? Nie. Są fani slownburnów i są fani szybkiej akcji. W mojej opinii w ogóle mi to nie przeszkadzało. Książka plusuje tysiącami innych rzeczy, więc to, że akcja działa się nieco szybko, nie sprawiało mi problemu i w ogóle nie zaniża mojej oceny. Można by jedynie dodać nieco więcej opisów, ale by poznać życie codzienne bohaterów, a nie znacząco spowolnić akcję.
Finał
Jedyne, co w „Let’s Get Textual” nie przypadło mi do gustu, to zakończenie. Właściwie to moment przed finałem. Zwrot akcji chyba miał być dramatyczny i wzbudzający napięcie, ale to zdecydowanie nie wyszło. W głowie krzyczałam „Porozmawiaj z nim, no dalej!”, bo dosłownie wystarczyła jedna rozmowa i wszystko byłoby wytłumaczone.
Chociaż jedno trzeba przyznać. Końcowa akcja z kradnięcia Pianka, kózki Zacha, która pojawia się często, była genialna! Idealnie pasowała do Deli i całej fabuły. Nie mogę wyobrazić sobie lepszego pomysłu na to, jak pogodzić Deli i Zacha! Genialne.
Podsumowanie
„Let’s Get Textual” to może nie jest najlepsza książka, jaką czytałam, ale zdecydowanie najzabawniejsza! Sprawiła mi ogrom przyjemności i dodała dobrego humoru na cały dzień. Powieść przeczytałam w niecałe dwie godziny, ale w mojej głowie została na dużo dłużej. Zdecydowanie ją polecam do przeczytania podczas dłuższej podróży, aby umilić sobie ten czas.
Przeczytaj także wywiad z Wydawnictwem YaNa!