Przed wybuchem
Nawiązując do znanego mema, podczas seansu Erupcji siedziały we mnie dwa wilki. Jeden z nich, jako wielki fan Charli XCX cieszył się, że ujrzy ją na wielkim ekranie. Drugi podobnie, choć na odwrót. Jako wielki fan starał się podchodzić do tego filmu z odpowiednią rezerwą. Nie chciałem, aby moje uwielbienie przysłoniło mi odpowiednią ocenę filmu. Nie chciałem być jednym z tych wielbicieli, którzy ślepo błądzą za swoją idolką. Erupcja jednak nastąpiła i niewiele mogłem z tym zrobić. Dzieło Pete’a Ohsa okazało się być wypałem, wbrew wszelkim obawom czy uprzedzeniom. Sala kinowa na American Film Festival (gdzie miała miejsce specjalna projekcja) została w całości wypełniona widzami, którzy żywo reagowali na sceny. Co takiego widownia doceniła w Erupcji?
Budowa wulkanu
Erupcję z wielu powodów można uznać za ciekawe zjawisko wizualne. Po pierwsze, nakręcono ją w dość niecodziennym formacie, nieobecnym raczej w mainstreamie. Nie jest to nic dziwnego, zważywszy na to, że film jest produkcją niezależną. Wiąże się to z kolejnym faktem – amatorskością. A przynajmniej taką powierzchowną. Film kręcono w całości w plenerze, w warszawskiej betonowej dziczy. Niektóre ujęcia są niedoskonałe, obiektyw jest po części przysłonięty czy bohaterowie spowici są w mroku bez odpowiedniego oświetlenia. Dialogi postaci również nie należą do najwybitniejszych. Brzmią prosto, banalnie, być może nawet improwizowanie. Wszystko to zazwyczaj sprawiałoby, że ocena filmu byłaby niska. W końcu są to błędy oraz niedociągnięcia, których w Hollywoodzie nie zaznamy, chyba że reżyserowi nie chce się tworzyć dobrych rzeczy. W Erupcji natomiast jest na odwrót. Tu te potknięcia wpływają na odbiór pozytywnie.
Warszawska Etna
Ten niefilmowy film zaczyna do nas trafiać, gdy przyzwyczaimy się do jego dziwactw. Wtedy dopiero odkrywamy pozytywy. W tym właśnie sęk Erupcji – piękno trzeba samemu umieć znaleźć. W Warszawie znalazła je Bethany (grana znakomicie przez Charli XCX, autorkę jednego z najlepszych zeszłorocznych albumów), brytyjska turystka. To właśnie wokół niej kręci się cała fabuła. Choć przyjeżdża do „najbardziej romantycznego miasta na świecie” ze swoim chłopakiem, to tak naprawdę cel wizyty jest inny. Bethany zamierza ponownie poczuć się wolna, beztroska, doświadczyć erupcji hedonizmu – tego wszystkiego, czego jej brakuje w codziennym życiu. Być może zaprzepaszcza przez to różnorakie szanse. Co z tego, skoro przez tych kilka dni może poczuć się swobodnie? Tu też ulokowane jest fabularne piękno Warszawy. Jest to miasto w peryferyjnym europejskim kraju. Tak więc może stać się tu tak niewiele, a jednak tak dużo.
Po wybuchu
Wizualna warstwa Erupcji zachwyca nie tyle prostotą przez wybory techniczne, ale też przez wybory lokacji. Pete Ohs i cała ekipa nakręcili film w różnych miejscach, każdorazowo jednakże odżegnywali się od znanej wszystkim, luksusowej, warszawskiej Warszawy. Postanowili pokazać blokowiska, brudne ulice, smutnych Polaków i nieinstagramową estetykę. Pomimo tego każdą scenę uchwycono w sposób iście wspaniały oraz delikatny. Warszawa z Erupcji jest realistyczna i nieudawana, co pasuje do całościowego charakteru produkcji. W tym właśnie ulokowane jest piękno. W namiętnej autentyczności, której tak mocno pragną bohaterki.
Rzecz jasna, nie sądzę, by Erupcja była filmem idealnym. Do jednych z większych jego wad można zaliczyć narratora – nie jako koncept, ale jako realizację. Sposób wymowy i artykulacji był dziwaczny i nierzadko wytrącał mnie z równowagi. Choć może i tę niedoskonałość powinienem traktować jako swego rodzaju piękno? Poza tym Erupcja znakomicie wykonuje swoją rolę. Film zrobił to, co miał zrobić. Więcej uczynić zapewne nie mógł. W końcu tu dzieło niskobudżetowe, a nie produkcja takich gigantów jak Lynch czy del Toro.



