Zachęcona serialem HBO Miasto Niedźwiedzia, zajrzałam do książki – pierwowzoru historii. Opowieść o mieście pustki, schowanym pośród niczego, zapowiadała się naprawdę ciekawie. Niestety, zawiodłam się.
Nadzieja pokładana w sporcie
Björnstad to miasteczko w środku niczego. Ciche, schowane za lasem, żyjące – a raczej próbujące – własnym życiem. Na próżno szukać tu wielkobudżetowych inwestycji, wielkomiastowych budowli czy sławy. Zostało tu niewielu już mieszkańców, a tych, którzy pozostali, napędza miłość do sportu. Od wielu lat Björnstad szczyci się miejscową drużyną hokeja, której kiedyś udało się zdobyć jedną z wyższych lig.
Nie da się żyć w tym mieście, Mayu, można tylko przeżyć.
Ale i to upada tak, jak całe miasteczko. Mieszkańcy pokładają nadzieję w drużynie juniorów, którzy mają szansę na zwycięstwo i powrót do łask brutalnego świata sportu.
Kompletna porażka fabularna
Miasto Niedźwiedzia opowiada o ciemnej stronie sportu i katorżniczej pracy, jaką każdego dnia muszą wykonywać perełki drużyny. To historia o brudnych sekretach miasteczka i horrorach dziejących się po drugiej stronie drzwi.
Po niesamowitym sukcesie serialu spodziewałam się czegoś, co zwali mnie z nóg i nie da o sobie zapomnieć. Niestety, przeliczyłam się.
Przez pierwsze dwieście stron uraczeni jesteśmy historiami każdego z bohaterów, co wydawać by się mogło wydawać dobrym zagraniem. Jednak w tym przypadku była to nudna podróż, pełna powrotów do początku książki, by przypomnieć sobie, kto jest kim. Dla przykładu – podczas lektury poznajemy Mayę i jej ojca, po kilkunastu stronach powraca ten wątek, a żeby wiedzieć, o co chodzi, musiałam wrócić do początku.
Postaci jednak jest o wiele więcej. Od hokeistów, z czego żaden niczym się nie wyróżnia oraz łatwo ich pomylić, po dyrektorów, trenerów i rodzin, identycznych i nijakich.
Z nich wszystkich najbardziej wyróżnia się Kevin – złoty chłopiec, geniusz, a jednocześnie dzieciak, któremu wydaje się, że może wszystko, i wyrządza najgorszą krzywdę drugiemu człowiekowi. Trudno określić, czy to bohater pozytywny, czy jednak nie, ale zdecydowanie jest najbardziej widoczny.
Sport na pierwszym miejscu
W opowieści czuć natomiast parcie na sport i nadzieje pokładane w drużynie. Obracamy się wokół tematu, a przez cały czas przypominane nam jest, że to jedyna chluba Björnstad i miasto nie ma czym więcej się pochwalić.
W innym miejscu, w innym czasie może udałoby mu się być innym chłopcem. Łagodniejszym i pewniejszym siebie. Ale nie w Björnstad.
Fabuła, jak już wspomniałam, kręci się wokół hokeja i nacisku na ten sport. Jednak całość wygląda jak urywek historii zwykłego miasta, bez tajemniczego początku i szokującego końca. Można odczuć, że czegoś brakuje, a my widzimy jedynie fragment.
Język powieści jest dość poważny, jednak przystępny dla nastoletniego czytelnika. Ta surowość słownictwa zdecydowanie dodaje uroku książce, nieco podnosząc jej poziom.
Małomiasteczkowe uciechy
Miasto Niedźwiedzia skojarzyło się od razu z popularnym niegdyś serialem Riverdale. Akcja obydwu produkcji kręciła się w niewielkim miasteczku, które ma swoje obrzydliwe sekrety, króluje w nim sport, a bohaterowie są papierowi. Niestety, trudno mi określić, które zostało wykonane gorzej – nijakie Miasto Niedźwiedzia, czy żenujące pod wieloma względami Riverdale.
Fredrickowi Backmanowi nie można jednak odmówić pomysłowości. Szwedzkie miasteczko, zapomniane przez świat, ratujące się tak złożoną uciechą jak sport, to materiał na bestseller. Jednak nijakie wykonanie i zbyt duża ilość przyswajanych informacji naraz zdecydowanie odbiera powieści ten tytuł. Rozwlekane tematy i sztucznie przedłużana fabuła tworzą prawie pięćsetstronicową historyjkę o niczym.
Fani mocno wymagających i miejscami nużących książek, a także sportu mogą znaleźć rozrywkę w Mieście Niedźwiedzia, jednak osobiście nie poleciłabym tej pozycji nikomu, kto stawia na dynamikę i akcję.
Jeśli jesteście ciekawi, jak w adaptacji powieści poradziło sobie HBO, koniecznie zajrzyjcie do recenzji serialu!