Dlaczego właśnie Pacino?
Widziałem wielu aktorów, którzy grali dobrze. Kilku – świetnie. Ale tylko jeden potrafił grać tak, że świat zamierał, a ciarki nie schodziły ze skóry. Al Pacino. Nie „jeden z najlepszych”. Po prostu najlepszy. I dzisiaj 25 kwietnia, gdy kończy 85 lat, nie zamierzam pisać laurki. Piszę felieton. Z serca. Bo o kim, jak nie o nim?
Nie chodzi o popularność, nie o nagrody, nie o rankingi. Chodzi o to, co dzieje się z widzem, gdy ten facet pojawia się na ekranie. Al Pacino nie grał po to, żeby się podobać. On grał po to, by żyć postacią. I to życie było tak intensywne, że ekran nie był w stanie go pomieścić. Każda rola to był manifest – nie „patrzcie, jaki jestem dobry”, tylko „spójrzcie na tego człowieka, którego wam pokażę”.
Dusza filmu, nie jego gwiazda
Pacino nigdy nie próbował być większy od historii, którą opowiadał. Znikał za bohaterem – i właśnie dlatego każdy z nich był tak cholernie autentyczny. Michael Corleone? Tony Montana? Frank Slade? To nie były role – to były wcielenia. Aktorzy przychodzą i odchodzą, ale tylko nieliczni stają się duszą filmu. Pacino to właśnie ten przypadek.
Nie błyszczał na czerwonych dywanach. Gdy inni robili show, on po prostu wchodził na plan, robił swoje – i wychodził, jakby nigdy go tam nie było. Poza tym, że zostawiał rolę, której nie da się zapomnieć. Wchodził jak cień. Bez fanfar. Ale gdy mówił, milczało nawet tło.
Role, które przeszły do historii
Mówisz Pacino – myślisz Ojciec chrzestny. Ale to dopiero początek. Michael Corleone – najpierw cichy obserwator, potem zimny strateg mafii. Transformacja, której nie da się zapomnieć. Potem Człowiek z blizną i Tony Montana – brutalny, wybuchowy, nieobliczalny. Kiedy mówił „Say hello to my little friend!”, kino zatrzymało się na chwilę.
W Adwokacie diabła grał samego szatana – charyzmatycznego, niepokojąco ludzkiego, wręcz hipnotyzującego. W Gorączce stanął naprzeciw De Niro – i ta scena w kawiarni to podręcznikowy przykład, jak budować napięcie tylko spojrzeniem i tonem głosu. Był też Serpico , uczciwy glina w skorumpowanym świecie. Był Zapach kobiety, gdzie zaślepiony pułkownik Slade widział więcej niż inni – i za tę rolę w końcu dostał Oscara. W Bezsenności grał detektywa, któremu własne sumienie nie dawało spać. A w Irlandczyku od Scorsesego pokazał, że nawet po siedemdziesiątce można skraść scenę.
Oscar? Późno. I nie za to, co trzeba
Kiedy w końcu dostał Oscara – za Zapach kobiety – świat klasnął. Ale wielu z nas miało wtedy tylko jedno pytanie: „dopiero teraz?” Przecież wcześniej stworzył więcej niż jedną rolę, za którą inni dostaliby złotą statuetkę z marszu. Corleone, Montana, Lefty Ruggiero – to ikony, nie postacie. A Pacino? On nie zbierał nagród. On zbierał emocje.
Ale on nigdy się tym nie przejmował. Bo nie grał dla statuetek. Grał, bo musiał. Bo to była jego forma oddychania. I może dlatego właśnie zapamiętamy go na dłużej niż niejednego rekordzistę gali.
Tego spojrzenia nie da się nauczyć
Kiedy dziś patrzę na młodszych aktorów, wielu z nich próbuje grać „jak Pacino”. Ale nie da się. Nie da się nauczyć tego, co miał on. Tego spojrzenia, które potrafiło powiedzieć więcej niż pięć stron scenariusza. Tego, że nawet w milczeniu był głośniejszy niż cała sala. Al Pacino to aktor, którego nie da się podrobić. I nie trzeba próbować – wystarczy go oglądać.
Nie tylko aktor. Zjawisko
Uwielbiam tę jego skromność. Ten spokój poza kamerą. Żadnych skandali, żadnych wywiadów na siłę. Po prostu gość, który pojawiał się tam, gdzie był potrzebny – i zostawiał po sobie ślad głębszy niż niejeden reżyser. Al Pacino nie potrzebował fajerwerków – on był iskrą. Dlatego 25 kwietnia nie chcę tylko wspominać. Chcę przypomnieć sobie, ile razy ten facet dał mi dreszcze. Ile razy wciągnął mnie w historię, której inaczej bym nie przeżył. I chcę podziękować – nie tylko za role, ale za to, że zawsze był wierny temu, co najważniejsze: roli, postaci, historii.
Pacino zostaje na zawsze
Nie wiem, czy Pacino jeszcze nas czymś zaskoczy. Może tak, może nie. Ale wiem jedno: nawet jeśli nie zagra już niczego nowego, jego dorobek zostanie z nami na zawsze. Bo takie granie się nie starzeje. A tacy aktorzy nie grają – oni zostają z tobą na zawsze. A potem, któregoś dnia, sam cytujesz ich kwestie i łapiesz się na tym, że wciąż czujesz ich obecność.
Dzięki, Al. Za wszystko.
A jeśli przy okazji chcecie poczytać o innym aktorskim fenomenie, który w tym tygodniu również obchodził swoje urodziny, zajrzyjcie do mojego felietonu o Jacku Nicholsonie – jednym z tych, którzy przez dekady tworzyli niezatarte ślady w historii kina