MIŁOŚĆ KONTRA BRUTALNA RZECZYWISTOŚĆ
Ander uwielbia sztukę uliczną. Największą radość czerpie z tworzenia murali. By nabrać w tym większego doświadczenia, decyduje się na roczną przerwę po ukończeniu szkoły. W wolnych chwilach od rozwijania umiejętności artystycznych pracuje w rodzinnej restauracji.
Pewnego dnia Ander zostaje zwolnione, ponieważ rodzice chcą, by skupiło się w pełni na swojej pasji. Na jeno miejsce przychodzi przystojny Santi. Nastolatkowie od razu wpadają sobie w oko. Sielanka nie trwa jednak długo. Wychodzi na jaw, że chłopak przebywa na terenie USA nielegalnie, zatem grozi mu deportacja, jeśli zostanie złapany. A śledczy nie odpuszczą, dopóki go nie znajdą.
NIEUDANA ZNAJOMOŚĆ
Na początku trudno było mi się odnaleźć w tej historii, jak w Tysiąc pięćset mil od słońca. Być może taki urok powieści Villa. Więc do samego końca wierzyłam, że coś mnie jednak tu zachwyci, że diametralnie zmienię zdanie o tej powieści i stanie się ona moim ulubieńcem. Przyznam, że ostatnie rozdziały czytało mi się o wiele lepiej, nie zmuszałam się do przewracania kolejnych kartek, aczkolwiek to był też moment, kiedy coraz bardziej denerwowały mnie absurdy tej historii. I ostatecznie nie uważam Ander i Santi tu byli za dobrą powieść.
WAŻNY SPOŁECZNIE TEMAT I NIC WIĘCEJ
Ander i Santi tu byli porusza temat nielegalnej emigracji z Meksyku do Stanów Zjednoczonych. Cieszę się, kiedy wychodzą młodzieżówki poruszające tak ważne społecznie tematy. Jednak przedstawianie takich spraw nie oznacza, że automatycznie powieść jest dobra. Samo podejmowanie takich wątków to za mało. W książce musi być zawarte coś jeszcze, co przyciągnie czytelnika. W Ander i Santi tu byli nie ma żadnego takiego elementu – brakuje bohaterów z krwi i kości, takich, którym mogłabym kibicować, wzruszających momentów, a przede wszystkim wciągającej fabuły. Wystarczy przeczytać opis, by wiedzieć, co znajduje się w środku. Nie ma tu nic, co by mnie zaskoczyło czy wciągnęło, przez co niemal nic mi się nie podobało w tej pozycji i bardzo szybko o niej zapomnę.
PIĘKNO SZTUKI W KAŻDYM WYDANIU
Niewiele mogę wskazać plusów tej książki, ale przyznam, że zachwycił mnie sposób, w jaki osoba autorska przedstawiła pasję Ander. Czuć było, że kocha malować, dostrzegałam w jeno słowach oraz czynach miłość do sztuki. Inaczej od momentu lektury patrzę na murale – jak na dzieła sztuki, za którymi stoją uzdolnieni artyści.
CO ZA PARA – JEDEN WYRAZISTY, DRUGI NIJAKI
Ander było jakieś, wzbudzało we mnie emocje. Nie można nu tego odmówić. Ale nie piszę tego w kontekście pozytywnym. Przez większość czasu zachowywało się jak rozpuszczone dziecko, które musi mieć wszystko, czego zapragnie. Momentami było egoistyczne (szczególnie wtedy, gdy opuścił Santiego, który był wówczas poszkodowany), bardziej przejmowało się sobą niż innymi. Tym bardziej nie jestem w stanie uwierzyć, że jeno relacja przetrwa – przy takim zachowaniu miłość do Santiego jawi się bardziej jako zachcianka na rok, dwa, nie dłużej.
Santi za to nie ma żadnych cech wyróżniających. Po prostu był. Służył tylko jako love interest. Prawie niczego się o nim nie dowiadujemy. Nie czułam się w ogóle zaangażowana w jego wątek. Nie oddziaływały na mnie sceny, w których groziło mu złapanie. Z jednym wyjątkiem – scena w restauracji, jedna z pierwszych, gdy Santi znalazł się w niebezpieczeństwie, faktycznie była dobrze przedstawiona. Ale im dalej, tym gorzej (scena przed domem Ander to był szczyt absurdu). Nie wiem, czy takie sytuacje w rzeczywistości mają miejsce, ale nie wyglądało to zbyt realnie.
Przez nijakość Santiego nie potrafię też uwierzyć w jego związek z Ander, bo nie wiem, co takiego Ander w nim zobaczyło, że zakochało się na zabój. Nie wiem, dlaczego bohaterowie coś do siebie poczuli, i to tak szybko. Typowe instalove, przez co książka dużo traci w moich oczach. Gdyby potem ich historia się rozwinęła, została ciekawie i wiarygodnie pokazana, to mogłabym na to w ostatecznym rozrachunku aż tak nie patrzeć, ale nie w tym przypadku. Może czasem w życiu tak się dzieje, lecz patrząc na zakończenie, uważam, że ten związek powinien mieć gruntowne fundamenty, bym mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło.
DYSKUSJE O NAJLEPSZYM SOSIE
Z niektórych powieści można dowiedzieć się czegoś na temat innych kultur, co zazwyczaj uważam za duży plus. Ale nie należy też przesadzać, by nie zamęczyć czytelnika. W Ander i Santi tu byli osoba autorska bardzo dużo czasu poświęca opisom kuchni charakterystycznej dla regionu, w którym żyją bohaterowie. Aż do przesady moim zdaniem, przez co w pewnym momencie zaczęło być męczące. Ciągnące się na kilka stron rozmowy o najlepszym sosie mnie nużyły. Nie ułatwiały mi też czytania pojawiające się co chwilę obcojęzyczne zwroty. Niby są przypisy, ale po pewnym czasie staje się irytujące ciągłe zerkanie do nich, by zrozumieć sporą część dialogów. Dla osób czytających książkę elektronicznie stanowi to jeszcze większe utrudnienie.
CZY TO DISNEY? [SPOILERY]
Myślę, że dałoby się uratować tę historię zakończeniem, ale nie takim, jakie wymyśliła osoba autorska. W ostatnich rozdziałach odnosiłam wrażenie, że czytam bajkę w stylu Disneya. Santi zostaje zatrzymany – nie było to żadne zaskoczenie, od początku przeczuwałam, że musi do tego dojść – a Ander organizuje protesty, by uratować chłopaka przed deportacją. Gdy te nic nie dają, decyduje się porzucić dotychczasowe życie i wyjechać za ukochanym do Meksyku. Porzuca świetlaną przyszłość dla osoby, którą zna ledwie od roku. Może mało jestem romantyczna, ale uważam to po prostu za nierozsądne. Szczególnie że Ander nie wydaje się stabilne w swoich uczuciach. Zabrakło tu podstaw, bym mogła uwierzyć, że po roku nie znudzi nu się Santi, że to związek na całe życie. No i czemu rodzice Ander na to przystali? Meksyk kreowany jest przez osobę autorską na niebezpieczny kraj, gdzie giną ludzie! Pewnie Ander z racji na swoją tożsamość będzie miał tam jeszcze trudniej niż Santi. A tu zostało to przedstawione niczym sielanka. Nic tylko się tam przeprowadzać za chwilowym zauroczeniem. Bardzo mnie to zirytowało i nie jestem w stanie uwierzyć, że taka sytuacja mogłaby naprawdę mieć miejsce.
PODSUMOWANIE
Ander i Santi tu byli to kolejna powieść wpadająca do kategorii „pomysł świetny, złe wykonanie”. Po lekturze towarzyszyło mi poczucie, że zmarnowano potencjał na poruszającą młodzieżówkę z przesłaniem. Villa chciało zwrócić uwagę na problem społecznie ważny, ale wcale nie czuję, że to nu się udało. Złość na Ander przez jeno charakter i inne absurdy tej historii przysłoniły mi zupełnie to, co powinno być tu istotne.
Nie każdy jednak podziela moje zdanie – sporo czytelników zachwyca się tą powieścią, wzrusza ich historia Ander i Santi. Sądziłam, że trafię do tego grona, ale niestety, czuję jedynie zawód. Liczę, że następne powieści tej osoby autorskiej spodobają mi się tak bardzo jak Tysiąc pięćset mil od słońca.
Zapraszam do recenzji Nigdy do końca.