Teatr, cenzura i kino moralnego niepokoju
Bogusław Linda urodził się w 1952 roku w Toruniu. PWST w Krakowie ukończył w 1975 roku, ale scenę poznał jeszcze wcześniej – grał m.in. Hamleta w Teatrze Polskim we Wrocławiu. I właśnie od Hamleta zaczęła się jego droga – nie od gościa z pistoletem, ale od człowieka z konfliktem wewnętrznym. W kinie lat 80. trafił do grona aktorów, których twarze mówiły więcej niż całe monologi. Zagrał w filmach, które cenzura chowała po szufladach, ale widzowie chowali w sercach: Gorączka, Kobieta samotna, Przypadek, Matka Królów. Był w nich egzystencjalny bunt, emocje na granicy wytrzymałości, ale i czułość, która u Lindy zawsze przemykała gdzieś pod powierzchnią.
Zabij mnie, glino – narodziny ekranowego twardziela
W 1987 roku wszystko się zmienia. Linda gra w filmie Jacka Bromskiego Zabij mnie, glino. Rola przestępcy, który nie jest bezduszny, tylko pogubiony, przynosi mu rozpoznawalność i nowy wizerunek. Nagle polskie kino ma swojego antybohatera. Faceta, który może być brutalny, ale nie jest pusty. Linda przenosi na ekran gniew, zawiedzione nadzieje i chęć przetrwania. Widzowie kupują to bez mrugnięcia okiem. Wreszcie ktoś nie gra, po prostu jest sobą.
Franz Maurer w imię zasad
Mamy 1992 rok. Polska dopiero uczy się nowego alfabetu wolności, a kino szuka języka, który nie będzie wstydził się brudu. I wtedy pojawia się on – Franz. Nie wchodzi z fanfarami. Po prostu jest. I nagle wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Nie trzeba tłumaczyć, kim jest. Wystarczy, że spojrzy. Bo to była rola, której nie dało się zignorować.
Linda nie zagrał Franza. On go wypuścił z siebie. Z całym cynizmem, wściekłością, zmęczeniem światem. Franz był jak odbicie tamtej Polski – nieoszlifowany, brutalny, ale przejmująco prawdziwy. Miał w sobie coś z pijanej Warszawy po 1989 roku i coś z człowieka, który wie, że każda lojalność ma datę ważności. Jego kwestie nie były kwestiami – były diagnozami. Brzmiały jak żyletki rzucane w twarz. A najgorsze (czyli najlepsze) było to, że rozumiałeś go lepiej, niż chciałbyś przyznać. Bo gdzieś pod tą skórą z kamienia tętniło coś bardzo ludzkiego.
Psy Władysława Pasikowskiego to nie tylko film. To zapis stanu duszy kraju, który właśnie wytrzeźwiał z jednej rzeczywistości i jeszcze nie zdążył się napić drugiej. Linda jako Franz Maurer był jak wycięty z betonu – twardy, chropowaty, ale cholernie autentyczny. W Psach oraz kontynuacjach Psy 2: Ostatnia krew i Psy 3: W imię zasad stworzył postać, która stała się punktem odniesienia dla wszystkich późniejszych ekranowych glin. Franz Maurer nie był ani dobry, ani zły – był ludzki. A Linda dał mu twarz, której się nie zapomina.
Nie samym Franzem Linda żył
Po wielkich rolach lat 90. Linda nie dał się zaszufladkować. W 2001 roku zagrał gangstera w Reichu, Petroniusza w Quo Vadis i gliniarza w Sezonie na leszcza. Nagrał piosenkę z ukraińską skrzypaczką, poprowadził kulinarny talk-show, który szybko zdjęto z anteny. Ale Linda nie próbował przypodobać się publiczności – szukał siebie. Występował w komediach, grał w westernie, nagrywał z zespołem Świetliki. W 2006 roku nakręcił film Jasne błękitne okna, a trzy lata później zagrał podrywacza w Randce w ciemno. Odebrał Srebrny Medal Gloria Artis, wyreżyserował sztukę teatralną i otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Toruń też o nim pamiętał – w rodzinnych stronach odsłonił swoją „katarzynkę”.
W 1999 roku Linda zaskakuje widzów jako Jacek Soplica w Panu Tadeuszu Andrzeja Wajdy. Pokazuje, że potrafi grać z klasą, subtelnie. Ten, kto widział jego sceny z Bohosiewicz w Tacie, wie, że Linda potrafi być nie tylko brutalem, ale i ojcem, którego boli świat.
Ostatni raz z Pasikowskim
W 2025 roku Bogusław Linda wraca na ekran w reżyserii Władysława Pasikowskiego – tym razem w Zamachu na papieża. Trudno nie patrzeć na ten projekt jak na symboliczne domknięcie pewnej epoki. To przecież duet, który dał polskiemu kinu miedzy innymi Psy, Krolla, Reich. Każdy z tych filmów miał w sobie pazur i język, który do dziś cytują kolejne pokolenia widzów. Teraz, ponad trzy dekady od pierwszych Psów, obaj spotykają się ponownie – ale nie po to, żeby się powtarzać. Linda nie musi już grać buntownika – wystarczy, że jest. A jego obecność w kadrze nadal robi robotę. Choć premiera dopiero przed nami, po zwiastunie widać jedno: jest klimat, jest napięcie i jest szansa, że ten „ostatni taniec” dwóch mistrzów będzie godnym ukłonem dla wspólnej filmowej drogi. Czekamy – z nadzieją, że to będzie równie zapadające w pamięć pożegnanie, jak taniec Patricka Swayzego w Dirty Dancing.
Nie trzeba mu pomnika
Nie wiem, czy jeszcze zobaczymy go na ekranie. Ale nawet jeśli nie – to nie szkodzi. Bo Bogusław Linda nie musi już niczego udowadniać. Jego role zostają – nie na półkach, ale w nas. W głosach, które go cytują. W facetach, którzy chcieliby wyglądać jak on. W kobietach, które go zapamiętały nie z okładek, ale z tego, jak patrzył na ekranie.
Nie żegnam się. Mówię po prostu: dzięki. Za Maurera. Za Tato. Za Soplicę. Za wszystko, co między tym było. Za to, że przez chwilę polskie kino miało twarz mężczyzny, który nie musiał się odzywać, by było go słychać.
Bogusław Linda – 73 lata legendy
27 czerwca kończy 73 lata. I choć być może już nie zobaczymy go więcej na ekranie, jego obecność nie zniknie. Bo Linda to nie tylko role – to klimat, styl, charakter, który przetrwał więcej niż niejeden trend w kinie. Sam często wracam do filmów z jego udziałem – są jak dobre wino, które nie traci smaku z upływem lat. A Zamach na papieża? Może to jego ostatni występ, ale na pewno nie ostatnie słowo. Bo on zostaje. W dialogach, które cytujemy mimochodem. W scenach, które wciąż mają moc. I w tym kinie, które nie potrzebuje daty ważności.
Wszystkiego najlepszego, panie Bogusławie – i dziękujemy. Za wszystko.
📌 Zobacz też inne teksty: