Nareszcie! Po latach oczekiwania, które na domiar złego wydłużyło roczne, będące skutkiem pandemii koronawirusa opóźnienie, nowy film z Candymanem trafił do kin. Czy spełnił pokładane w nim nadzieje, czy może okazał się kolejnym nieudanym powrotem popularnej w latach dziewięćdziesiątych marki?
Powiedzmy sobie wprost: Candyman 3 (1999) to smrodliwy paździerz, którego premiera była po prostu zbrodnią. Morderstwem ciekawej postaci, konkurującej z takimi tuzami grozy jak Jason Voorhees albo Freddy Krueger. Dwójka zaś uchodzi za film poprawny, lecz totalnie przeciętny. Nierobiący już na widzu takiego wrażenia, jakie zrobił oryginał. Reżyserka Nia DaCosta doskonale zdawała sobie z tego sprawę, przystępując do pracy nad swoim najnowszym dziełem. Czy jednak odniosła sukces?
Spójrz w lustro i wypowiedz…
Candyman (2021) nie jest wbrew pozorom rebootem ani nawet remakiem. To całkowicie nowa historia, aczkolwiek stanowi kontynuację jedynki. Całkowicie pominięto wątki z części drugiej i trzeciej.
Czy to był dobry krok? Zdecydowanie tak! DaCosta słusznie uznała, iż tylko pierwszy film, będący, w odróżnieniu od kontynuacji, dramatem z elementami slasherowego horroru, zawierał historię godną bezpośredniego sequela.
Słodko, słodko!
Cabrini-Green, przeznaczone dla ludności afroamerykańskiej osiedle socjalne, które na początku lat dziewięćdziesiątych stało się areną tajemniczych wydarzeń, już prawie nie istnieje. Zostało co prawda parę rozsypujących się szeregowców, lecz wieżowce dawno wyburzono, aby następnie rozpocząć proces gentryfikacji.
Chicago zapomniało zarówno o cieszącej się złą sławą dzielnicy, jak i swojej dawnej miejskiej legendzie. Candymanie, czyli duchu zamordowanego w XIX wieku malarza Daniela Robitaille’a. Czasem ktoś wspomni szaloną Helen Lyle – kobietę, która przed prawie trzydziestu laty spowodowała niezłe zamieszanie w życiu mieszkańców Cabrini-Green, po czym tragicznie zginęła w płomieniach.
Hak i pszczoły
Historia Helen dociera do czarnoskórego malarza Anthony’ego McCoya (Yahya Abdul-Mateen), szukającego inspiracji do stworzenia dzieła na wystawę w jednej z modnych, chicagowskich galerii sztuki.
Zaciekawiony McCoy odwiedza Cabrini-Green, gdzie poznaje historię Candymana. Zafascynowany starą miejską legendą postanawia ją wykorzystać podczas pracy nad obrazem. Nie ma jednak pojęcia, iż w ten sposób ożywia mit Robitaille’a, który znowu wraca zza grobu, aby zebrać krwawe żniwo.
Słodycz, krew i gorycz
Na pierwszy rzut oka historia wydaje się świetna. DaCosta, w przeciwieństwie do reżyserów części drugiej i trzeciej, zachowała atmosferę dramatu. Niestety w tym wypadku względna wierność oryginałowi nie wystarczyła, aby osiągnąć fabularny sukces.
Historia sprawia wrażenie rozwleczonej, jakby zmierzającej donikąd. Brakuje nam jakiejś nowej tajemnicy związanej z postacią Candymana, którego na domiar złego… mamy w tym filmie jak na lekarstwo.
Za mało Candymana w Candymanie!
Tony Todd to świetny aktor, który na potrzeby tegorocznej kontynuacji powrócił do swojej starej, bodajże najbardziej rozpoznawalnej roli Daniela Robitaille’a. Czy znowu wypadł w niej równie dobrze jak przed laty? Niestety ciężko udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ scenariusz nie pozwolił mu rozwinąć skrzydeł.
Candyman pojawia się z rzadka i równie szybko znika. Takie okazjonalne wizyty zostały dobrze wyreżyserowane, mrożą widzowi krew w żyłach, ale jednocześnie mocno spłaszczają ciekawą postać. Nie usłyszymy z jej ust żadnego intrygującego tekstu, chociaż nie brakowało ich w oryginale.
Zresztą inni bohaterowie, mimo całkiem wysokiego poziomu gry aktorskiej, też sprawiają wrażenie bardzo papierowych. Nie zapadną wam w pamięć.
Mimo wszystko udany powrót?
Candyman (2021) jest obrazem solidnym, jednakże spodziewałem się po nim znacznie więcej. W każdym razie fani serii muszą koniecznie wybrać się do kina. Reszta może sobie odpuścić i poczekać, aż film trafi na platformy streamingowe albo do telewizji. Do tego czasu gorąco polecam zapoznać się z jedynką z 1992 roku.