Kim był „stary” Damięcki?
Aktor świetny, lecz obsadowo trzymany w bezpiecznej szufladzie. Zanim na ekranie pojawił się Golden, Damięcki funkcjonował jako twarz kina obyczajowego i ról romantycznych. Cezary Baryka w Przedwiośniu, partner w Kochaj i tańcz, lekarze i prawnicy w serialach, bohaterowie pozytywni, klarowni moralnie. Nawet jego głos – Krzyś z Nowych przygód Kubusia Puchatka – utwierdzał to skojarzenie. To był obraz aktora o łagodnej aparycji, harmonijnej twarzy i miękkiej emocjonalności. Widzowie go lubili. Twórcy go szanowali. Ale jednocześnie mało kto myślał o nim jako o kimś zdolnym do ról mrocznych czy niebezpiecznych.
Problem nie tkwił w aktorze. Problem tkwił w schemacie obsadowym, który przez lata był po prostu wygodny.
Wejście Goldena
Rola, która nie zmieniła aktora, tylko zdjęła zasłonę. Dlatego pierwsze sceny z Furiozy działały jak zimny prysznic. Znikała znajoma twarz, pojawiała się sylwetka nabita treningiem, ogolona głowa, tatuaże, oczy człowieka, który przeżył więcej, niż mówi. Co ważne: ta metamorfoza nie była charakteryzacją. Damięcki przygotowywał się fizycznie do roli przez wiele tygodni – realnie zmienił ciało i sposób poruszania się. To dawało autentyczność, której nie da się zagrać. A jednak zachował jedną ze swoich największych zalet: elegancję i naturalny magnetyzm. I to właśnie połączenie – klasyczna atrakcyjność + mrok – stworzyło efekt, którego nikt się nie spodziewał.
W Hollywood określono by to jako podwójne oddziaływanie: jednoczesne przyciąganie i niepokój. To ten sam typ wibracji, jakie mają Daniel Craig, Michael Fassbender czy Ryan Gosling w Drive. To sygnał, że aktor może unieść zarówno dramat psychologiczny, jak i kino akcji.
Fenomen jednej roli
Dlaczego Furioza zadziałała jak trampolina? Furioza zadziałała nie dlatego, że była „efekciarska”. Zadziałała, bo pierwszy raz ktoś postawił na Damięckiego przeciwko jego dotychczasowemu emploi. Gdańska opowieść o kibolskiej organizacji była dla niego okazją, by zagrać bohatera o skomplikowanym sumieniu i emocjonalnym ciężarze, którego nikt mu wcześniej nie dawał. Co ważne, reakcja branży była natychmiastowa. Krytycy pisali o „niespodziewanej sile”, a po premierze filmu aktor zaczął pojawiać się w rozmowach o rolach twardszych, mroczniejszych, bardziej niejednoznacznych.
Jego twarz zaczęto czytać inaczej. Rysy, które wcześniej uchodziły za „łagodne”, nagle okazały się mieć potencjał zimnego błysku. To dlatego Furioza była trampoliną. Nie dlatego, że coś w aktorze zmieniła.
Dlatego, że potwierdziła coś, co od dawna w nim było – tylko nikt nie miał odwagi po to sięgnąć.
Nowy etap kariery
I dowód, że to nie przypadek: Prosta sprawa. Gdyby metamorfoza była jednorazowym efektem, wszystko wróciłoby do normy. Ale rola w Prostej sprawie udowodniła, że twardy, surowy Damięcki to nie wypadek przy pracy. To kierunek. Znów otrzymał bohatera zbudowanego na napięciu, determinacji i fizycznej obecności. I znów był wiarygodny. Co ważne, nie rezygnuje przy tym z elegancji i tego „klasycznego błysku”, który był kiedyś jego etykietą.
Teraz łączy dwa światy.
A to rzadki talent.
Może być romantykiem.
Może być antybohaterem.
Może być kimś pomiędzy – a to właśnie przestrzeń, w której powstają najciekawsze współczesne kreacje.
Podsumowanie
Aktor, który się nie zmienił – tylko został wreszcie właściwie odczytany. Jeśli ktoś pyta, skąd ten nagły zachwyt Damięckim, odpowiedź jest prosta: to nie jest „nowy” Mateusz Damięcki. To jest aktor, którego przez lata obsadzano poniżej potencjału. Furioza nie stworzyła jego talentu – ona go tylko odsłoniła.
Pokazała jego mrok, siłę, charyzmę, intensywność.
Pokazała pełen zakres jego możliwości.
A jeśli branża będzie konsekwentna, to najlepsze role dopiero przed nim.
Bo wreszcie widać, jak dużo ten aktor naprawdę może.



