Helen
Główną postacią oraz głównym obiektem zainteresowania powieści jest Helen (vel Henia), starsza kobieta, której życie nie układało się tak, jak tego chciała, co skutkuje jej zgorzknieniem. Moje zmory zaczynają się od nieprostej charakteryzacji zmarłej. Nieprostej, bo niejednoznacznej oraz niejasnej, ciężkiej do skategoryzowania. Jest to swego rodzaju zaproszenie autorki, a także i narratorki, do śledzenia dziejów Heni, będących odbiciem jej ciężkiej osobowości. Można to też traktować jak klucz pomagający interpretować odpowiednio fabułę książki. I choć dzieło Gwendoline Riley dotyczy śmierci, ważniejszym elementem zdaje się być właśnie konfliktowa relacja matki z córką. Zdaje się, bo to właśnie ten wątek pożera wszystkie inne pomniejsze – pomimo tego, że sam niekoniecznie należy do najlepiej rozwiniętych.
Bridge
To właśnie Bridge jest narratorką, snującą opowieść o swojej rodzicielce – zagubionej we własnym życiu Heni. Chociaż jest to jej własna matka, młoda kobieta zdaje się niewiele o niej wiedzieć. Stara się więc dokonać swego rodzaju reinterpretacji własnych wspomnień i wyłuskać z nich to, co najważniejsze. Jako czytelnicy poznajemy przykre wydarzenia z dzieciństwa, które doprowadziły do rozłamu między dwiema kobietami. Jednakże, jak w przypadku innych narracji o toksycznych rodzicach, relacja ta jest uzależniająca dla obu stron. Zarówno Bridge potrzebuje matki, jak i Henia potrzebuje córki. A przynajmniej tak się wydaje, bo ich więź nie jest do końca zgłębiona. Tytuł Moje zmory sugerowałby dręczący problem. Ale czy można go nazwać dręczącym, jeśli nie wywołuje żadnej refleksji?
Henia
Bezrefleksyjność powieści pt. Moje zmory widoczna jest również w formie. Książka pełna jest krótkich, prostych zdań, pozbawionych jakichkolwiek śladów poetyckości. Nie znaczy to jednakże, że trzeba tworzyć zamaszyście, aby osiągnąć artyzm. Gnój Kuczoka (również nawiązujący do toksycznej relacji w rodzinie) nie stroni od poszarpanych wypowiedzeń. Są one jednak naszpikowane różnymi środkami, które pogłębiają nasze rozumienie wydarzeń. W przypadku utworu Gwendoline Riley mamy do czynienia z czymś wręcz przeciwnym. Nie wierzę, że nie dałoby się tej historii poetycko wzbogacić, zachowując przy tym jej prostotę. Niestety, w wyniku tego zaniedbania Moje zmory to powieść mdła, sucha czy nawet nijaka. Napisana jest poprawnie, lecz nie wywołuje większych odczuć, nawet korzystając z uproszczonego języka, który może czasem zdziałać więcej niż najdłuższa saga.
FOMO
Nie da się ukryć, że teksty dotyczące napiętych więzi rodzinnych (szczególnie pomiędzy matkami i córkami) zyskują ostatnimi czasy na popularności. Wystarczy spojrzeć na sukces Cieszę się, że moja mama umarła – książki chwalonej zarówno przez krytyków, jak i czytelników. Pokazuje to, że chcemy poznawać takie historie. Być może są one bliskie naszym sercom, odkrywają przed nami coś, czego wcześniej nie widzieliśmy, bądź nie chcieliśmy dostrzec. Jednakże sama tematyka nie może zaważyć o wartości dzieła. Tak też, moim zdaniem, jest w przypadku Moich zmor. Jest to powieść, która stara się czymś być, lecz nie wie jak. Stara się szokować, lecz w sposób tak miałki, że wręcz niezauważalny. Życie Heni, opisywane przez Bridge, wydaje się być nieciekawe. Paradoksalnie skupia się tylko na jednej rzeczy, która wychodzi najgorzej – na podtrzymywaniu relacji. Inne wątki odchodzą w niepamięć tak szybko, jak tylko zdążą się pojawić się na kartach powieści.