Elois odrzuciła sześciu kandydatów do swojej ręki – wszyscy byli nudni i brzydcy albo mieli inne dyskwalifikujące ich wady, a przede wszystkim nie wzbudzili w niej miłości od pierwszego wejrzenia. Pannie Bridgerton marzyło się bowiem wielkie uczucie, takie jak dopadło Dafne czy Anthony’ego: nagłe, niespodziewane, obezwładniające… Po latach od debiutu na arystokratycznych salonach właściwie pogodziła się z tym, że zostanie starą panną, a czas będzie jej upływał na rozmowach z Penelope. Gdy ta jednak wychodzi za mąż, w dodatku za Collina Bridgertona, świat Elois zaczyna chwiać się w posadach.
Szalony listowny eksperyment
Wszystko zaczęło się od śmierci kuzynki Bridgertonów, Mariny. Elois, która uwielbia pisać listy i wykorzystuje do tego każdą okazję, wysłała kondolencje zbolałemu małżonkowi. Oboje szukają potem pretekstu, by podtrzymać korespondencję. W końcu sir Philip proponuje pannie Bridgerton spotkanie – mieliby okazję zapoznać się na żywo i sprawdzić, czy przypadną sobie do gustu (i, oczywiście, czy stworzą udane małżeństwo). Elois początkowo odrzuca ten pomysł, ale nie decyduje się poinformować o tym sir Philipa. Myśl o podróży męczy ją jednak do tego stopnia, że w końcu pakuje część swojego dobytku i po kryjomu wyrusza do siedziby Crane’a. Nie wie, czy się nie rozmyśli w ostatniej chwili, więc nie uprzedza go o swoim pomyśle, w konsekwencji czego sir Philip nie ma szansy na zorganizowanie im przyzwoitki – Elois trafia do domu wdowca z dwójką dzieci (o których „zapomniał” jej wspomnieć), gdzie nad jej cnotą może czuwać jedynie służba. Gdy jej bracia odkrywają prawdę, ciężko się dziwić, że są „zirytowani” i zmuszają parę do ślubu. Czy w tych okolicznościach Elois i Philip mają szansę na relację pełną miłości i swoje własne „żyli długo i szczęśliwie”?
Przecież to Julia Quinn!
Gdyby napisał tę powieść ktoś inny lub gdyby nie była z gatunku „romans”, może moglibyśmy się zastanawiać. W tych okolicznościach wiadomo jednak, że Oświadczyny, choć niecodzienne, muszą skończyć się dobrze. Można więc na spokojnie przyjrzeć się otoczeniu, w którym dzieje się akcja powieści. Tu już nie ma Londynu i socjety, bohaterowie nie spędzają czasu na zakupach, plotkach i przyjęciach. Autorka pokazała nam codzienne życie wiejskiego dworu – poluzowaną atmosferę, więc mniej konwenansów i bliższe relacje ze służbą, ale też i rozbrykanie dzieci oraz ich domową edukację.
Nie jest to żadną tajemnicą, że arystokratyczne rody zatrudniały do opieki nad dziećmi cały sztab ludzi: piastunki, mamki, bony, guwernantki lub guwernerów, nauczycieli języków i tańca… Wszystko po to, by choć na trochę uwolnić się od pociech i, oczywiście, zapewnić im dobry start w przyszłość. W powieściach rzadko wspomina się jednak o sposobach, jakie pracownicy (bo to nie byli służący) stosowali wobec swoich podopiecznych. Stawianie w kącie, targanie za uszy czy bicie linijką po rękach – to nie było nic nadzwyczajnego. Młodzi Crane’owie przez swoją guwernantkę traktowani są dużo bardziej okrutnie, co ostatecznie nie spodoba się ani Elois, ani Philipowi. Jednak ciężko założyć, by takie postępowanie opiekunów było normą – być może czasem ważniejsze były efekty…
Plusy i minusy
Dużym plusem powieści są relacje dzieci z Elois. Ich początkowa chęć wykurzenia potencjalnej macochy prowadzi do zacieśnienia więzi między nimi. Okazuje się bowiem, że panna Bridgerton, wychowana z tak licznym rodzeństwem, świetnie umie okiełznać dwa małe diablątka i szybko zaprowadza we dworze porządek.
Minusem jest zaś pewna niekonsekwencja autorki. Sir Philip wspomina, że żadna z okolicznych panien nie chciała nawet słyszeć o małżeństwie i zamieszkaniu w jego posiadłości – właśnie ze względu na dzieci. Z treści Oświadczyn wynika jednak, że Crane nie udzielał się towarzysko – w końcu był w żałobie – i nikomu się nie oświadczał. Skąd więc taka pewność co do okolicznych panien na wydaniu?
Moje zdziwienie wywołały też wzmianki o oranżerii. Sir Philip nikogo tam nie zaprasza, ponieważ to jego oaza i nie chce nikogo w niej widzieć. Okazuje się jednak, że czasem ktoś tam musi zaglądać, skoro w innym miejscu powieści Crane wspomina, że gdy ktoś zwiedza oranżerię, szybko się nudzi i nie interesują go egzotyczne rośliny…
Wszystko to jednak nie ma większego wpływu na to, że powieść czyta się przyjemnie i szybko – niemal jednym tchem. Bohaterowie, jak zwykle u Julii Quinn, są wielowymiarowi i kierują nimi różne motywacje, a dialogi wywołują mimowolny uśmiech na twarzy.
Przeczytaj także inne nasze recenzje powieści o Bridgertonach!