Minęły już trzy lata od momentu, gdy zatrudniłem się jako listonosz. Moja praca dla Poczty Polskiej trwała trzy miesiące. Była to dorywcza fucha – nie chciałem na dłużej wiązać własnego losu z firmą, o której zapewne nikt z nas nie ma dobrego zdania. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że robota nie będzie należała do najprzyjemniejszych, lecz natężenie utrapień, z jakimi musiałem się niemal codziennie mierzyć, sprawiło, iż do dziś wspominam swój pocztowy epizod z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Zacznijmy jednak od początku.
Na przełomie lat 2017–2018 wśród listonoszy panował dość rewolucyjny nastrój. Skandalicznie niskie pensje, wymuszanie bezpłatnych nadgodzin oraz mniej lub bardziej jawny mobbing sprawiły, że szeregowi pracownicy Poczty Polskiej organizowali akcje protestacyjne. W większych ośrodkach miejskich mówiło się nawet o potrzebie rozpoczęcia strajku generalnego.
Ostatecznie nic z tego nie wyszło. W ruch poszły wręczane na lewo i prawo dyscyplinarki, które nie tylko oznaczały niewesoły koniec zawodowej kariery dla najaktywniejszych protestujących, lecz przede wszystkim podziałały odstraszająco.
Kariera
W 2018 roku Poczta Polska miała duże braki kadrowe. Ludzie, zwłaszcza młodzi, nie garnęli się do objęcia wakatów na stanowiskach listonoszy albo asystentów pocztowych. Robotę zatem można było dostać niemalże od ręki i to w wybranym przez siebie urzędzie. Wystarczyło złożyć CV u naczelnika jednostki. W ten sposób trafiłem do Urzędu w Długim Bloku, który mieścił się przy Reprezentacyjnej Ulicy w Mieście na Ziemiach Odzyskanych.
Naczelniczka D przyjęła mnie z pewnym zdziwieniem. Niemniej w Urzędzie w Długim Bloku od dawna brakowało listonoszy, dlatego bardzo szybko, po załatwieniu wszystkich formalności, rozpocząłem pracę.
Kapka miodu w oceanie syfu
Zalety fuchy listonosza? Umowa o pracę, względna swoboda (nawet jeżeli masz bardzo toksycznych przełożonych i kolegów, to widzisz ich przez jakieś dwie godziny dziennie, kiedy segregujesz rano korespondencję) oraz robota w większości na świeżym powietrzu (to ważne zwłaszcza latem, ja niestety miałem okazję chodzić po rejonach zimą i wczesną wiosną). Tyle z plusów. Mimo to wystarczy, aby los listonosza Poczty Polskiej był znacznie lepszy od tego, jaki wiedzie zatrudniony przez Amazona, poddany permanentnej inwigilacji magazynier.
Do zalet na pewno nie zalicza się wynagrodzenie. Dostawałem minimalną, czyli 1800 złotych na rękę, i to z uwzględnieniem teoretycznie możliwej do karnego odebrania premii czasowo-ilościowej w wysokości dwóch stówek. W miesiącach zimowych dorzucano jeszcze kartki żywnościowe, za które dało się dwukrotnie zrobić w dyskoncie średniej wielkości zakupy. Oczywiście w przypadku starszych pracowników dochodziło stażowe, aczkolwiek nawet oni nie zarabiali przyzwoitych pieniędzy.
Brud, smród i ubóstwo
Jak wyglądał urząd, w którym się zatrudniłem? Nazwanie go gównianą dziurą byłoby komplementem. Jedyna zadbana, świeżo wyremontowana część to ta, w której obsługiwało się klientów. Jednak nawet ją trudno było określić mianem ideału, ponieważ brakowało tam miejsc siedzących (część zlikwidowano na rzecz straganów z propagandowymi książkami IPN oraz typowo odpustowym badziewiem, jaki niegdyś kupiła Baśka z serialu Klatka B).
Prawdziwy horror zaczynał się na zapleczu. Odrapane ściany, z których sypał się syf, brudne podłogi, a przede wszystkim wszechobecny, odstręczający zapach. Kibli pozwolę sobie nie opisywać, bo nie potrafię dobrać słów zdolnych nawet w połowie oddać ich skandaliczny stan.
Zaplecze Urzędu w Długim Bloku zdawało się nie przejść żadnego remontu od czasu powstania jednostki, którą założono jakoś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Renowacja nie była jednakże jedyną rzeczą, na jakiej oszczędzano. Podobno za sprzątanie odpowiadała zaledwie jedna osoba, przychodząca raptem raz na parę dni. Nie wykluczam, że tylko po to, aby doprowadzić do względnego porządku część reprezentacyjną, a także gabinet naczelniczki.
Okropne warunki pracy nie były jedynym problemem doskwierającym w Urzędzie w Długim Bloku. W jednostce brakowało właściwie wszystkiego. Począwszy od czystych formularzy awizowych, toreb i pieczątek aż po długopisy czy nawet… siedzenia. Wierzyć się nie chce, że dłuższą chwilę zajęło znalezienie dla mnie krzesła. Ten kłopot został jednak rozwiązany, lecz do końca nie przydzielono mi szafki albo nawet wieszaka, więc miałem codziennie nielichą zagwozdkę, gdzie zostawić płaszcz, ponieważ z podniszczonego krzesła wiecznie zsuwał się na niemiłosiernie brudną podłogę.
Moisty von Lipwigi
Chciałbym napisać, że listonosze z Urzędu w Długim Bloku byli zbuntowani przeciwko Zarządowi i żółtym związkom zawodowym, honorowo walczyli o polepszenie własnego losu, a przede wszystkim wykazywali się wobec siebie ogromną solidarnością. Niestety byłoby to kłamstwem. Tamtejsi pracownicy w większości dawno przehandlowali własną godność za spokój, którego ostatecznie i tak nie otrzymali, ponieważ nimi „orano”, wymuszając wyrabianie darmowych nadgodzin. Poza tym w Urzędzie w Długim Bloku panował paskudny zwyczaj donosicielstwa.
Naczelniczka D jest jedną z najgorszych osób, jakie miałem nieszczęście w życiu poznać. To chodząca mieszanina niekompetencji, przerośniętego ego i pospolitego chamstwa. Na stanowisku trzymały ją dobre plecy oraz dążenie do zachowania pozorów, że Urząd w Długim Bloku działa normalnie. Potrafiła publicznie, w sortowni, wydrzeć się na listonosza niczym na dzieciaka. Mimo bycia toksyczną osobą, która wielokrotnie doprowadzała asystentki pocztowe do łez, dało się z nią ułożyć poprawne stosunki. W takim wypadku należało jednak zapomnieć o własnej godności, wyrabiać z radością darmowe nadgodziny, a także donosić na kolegów. Wówczas istniała szansa, iż D kiedyś przydzieli rejon, na którym jest względnie mało roboty, ale duże napiwki i nie będzie publicznie poniżała.
Dyskusyjnie zabawną postacią, nieoficjalnym błaznem Urzędu w Długim Bloku, był listonosz T. Codziennie rano opowiadał, do jakich burdelów nie chodził, z jakimi prostytutkami nie spał, a wszystko okraszał jeszcze wulgarnymi żartami o seksie. Przez pierwszych kilka dni mogło to się wydawać umiarkowanie dowcipne, lecz niestety T nie znał umiaru, toteż wkrótce jego teksty zaczęły mnie męczyć. Jednak i tak wolałem konwersację z nim niż listonoszem M – osobą potrafiącą tylko dwie rzeczy: bezkrytycznie wychwalać PiS oraz pomstować na homoseksualizm i „dżędzer”. Skądinąd był jednym z najgorliwszych donosicieli, co zapewniało mu dobre stosunki z D, która przydzieliła mu rejon z doskonałymi napiwkami.
Inną postacią, nieco podobną do M, chociaż nie tak głośną, była listonoszka DN. Miałem z nią jedno starcie. Pewnego dnia, gdy ogłoszono, że pocztowa „Solidarność” organizuje jakąś pielgrzymkę i można się zapisać, głośno skrytykowałem tenże związek zawodowy, a także postać jego przewodniczącego, Bogumiła Nowickiego. Zwróciłem uwagę, iż „Solidarność” trwoni czas oraz siły na durnoty, zamiast pomóc w organizowaniu skutecznej walki o prawa pracownicze. Dodałem jeszcze, że ani trochę nie ufam Nowickiemu, którego doskonale kojarzyłem z Facebooka. Był (i nadal jest) dla mnie człowiekiem obecnego systemu, a nie kimś pragnącym prawdziwych zmian. DN zaczęła bronić biednego Bogumiłka, starając się mi udowodnić, jakim to niedojrzałym i podłym jestem człowiekiem, ponieważ nie ulegam żałosnemu pitoleniu żółtych związków zawodowych.
Ostatnią „ciekawą” postacią z Urzędu w Długim Bloku był listonosz A. Człowiek dość drobny, wychudły, sprawiający wrażenie chorowitego. Nieprzyjemny typ, który bez powodu raczył mnie prowokacyjnymi, wulgarnymi tekstami, wypowiadanymi zawsze pod nosem. Dał mi spokój dopiero wówczas, gdy sam mu bluzgnąłem. Podobno miał zwyczaj częstego zaglądania do butelki, ale D przymykała na to oczy, ponieważ A gorliwie spełniał wszystkie jej zachcianki.
W pocztowym piekle
Czy w Urzędzie w Długim Bloku pracowali też normalni ludzie? Oczywiście, lecz rozpływali się w chorej, mobbingowej atmosferze. Miałem pewne porównanie z Urzędem w Poniemieckim Gmachu, gdzie się rozliczałem pod koniec pracy. Tam panowała nieco większa swoboda. Dopiero później doszły mnie słuchy, że Urząd w Długim Bloku to jednostka „gorszego sortu”.
Nie zamierzałem długo pracować jako listonosz, toteż nie poddałem się mobbingowi naczelniczki D. Miałem własne zdanie i nie czapkowałem jej. Nie chciałem wyrabiać darmowych nadgodzin, wykupywać rzeczy, które w danym miesiącu nie znalazły nabywców, a także zwracałem uwagę na nieprawidłowości, dlatego D szybko uznała mnie za „kłopotliwego” pracownika do wykopania. Pod koniec mojej pocztowej kariery trafiłem na Urząd w Dzielnicy Podmiejskiej.
Odsyłając mnie z Urzędu w Długim Bloku, D dopuściła się paskudnego, gówniarskiego kłamstwa. Mianowicie utrzymywała, że to trzydniowa delegacja. W rzeczywistości zostałem przeniesiony na stałe, o czym poinformował mnie dopiero naczelnik Urzędu w Dzielnicy Podmiejskiej. Nielicho się wściekłem, ponieważ istniały olbrzymie trudności z dojazdem, a sama jednostka była w opłakanym stanie. Większość listonoszy dawno się zbuntowała, idąc na długie chorobowe albo całkowicie porzucając robotę, w efekcie czego powstały potworne zaległości. Przesyłki z lutego dochodziły do adresatów… w kwietniu.
Ponosząca odpowiedzialność za taki stan rzeczy naczelniczka została zdymisjonowana, a na jej miejsce powołano fachowca od rozwiązywania beznadziejnych problemów. Facet wydawał się w porządku, lecz średnio wychodziła mu realizacja jego zadania. Po prostu miał za mało rąk do pracy. Sytuacja w Urzędzie w Dzielnicy Podmiejskiej chyba do dziś nie została opanowana. W internecie roi się od skarg na jego działanie.
Konkluzje i solidaruchy
Czy istnieje szansa na poprawę sytuacji pracowników Poczty Polskiej? Na razie takiej nie widzę, lecz jest jedna rzecz, której nie powinien robić nikt, komu zależy, aby różni syfiaści naczelnicy pokroju D nie dzielili swoich ludzi.
Nigdy, ale to przenigdy, nie wolno dawać listonoszowi napiwku! Po pierwsze to rujnuje motywację do walki o wyższą płacę, a po drugie kierownictwo urzędów zyskuje narzędzie do sprawniejszego manipulowania pracownikami. Konformistycznie nastawieni listonosze otrzymują rejony ze sporymi napiwkami, bardziej zaangażowani w sprawy pracownicze są zaś zsyłani do przesadnie dużych, trudnych do obejścia w jeden dzień rejonów, w których nie wypłaca się zbyt wiele świadczeń pieniężnych.
Powyższa sytuacja na szczęście za jakiś czas dobiegnie końca. Już dziś mówi się o zaprzestaniu wypłacania rent i emerytur gotówką, dlatego niedługo listonoszom zostaną gołe pensje. To sprawi, że nawet ci oporni zaczną angażować się wreszcie w jakąś formę działalności związkowej, a na pewno będą bardziej skorzy do zorganizowania strajku generalnego.
Następny pocztowy felieton poświęcony będzie żółtym związkom zawodowym, zwłaszcza „Solidarności”.
Ciepło jest?
Dobry tekst. Fajnie opisany – bez nazwisk, a jednak kto ma wiedzieć ten wie.
Z podsumowaniem też nie sposób się nie zgodzić.