Strona głównaPopkultura„Śmierć mnie śledzi od lat”, czyli jak „Oszukać przeznaczenie” zamieniło mój mózg...

„Śmierć mnie śledzi od lat”, czyli jak „Oszukać przeznaczenie” zamieniło mój mózg w detektor zagrożeń

Oszukać przeznaczenie to seria, po którym zaczynasz analizować, czy Twoje biurko nie stanie się za chwilę narzędziem egzekucji. Każda część to nowa fobia. Każda scena to impuls, by odsunąć się od okna. I tak to działa już od ponad 20 lat.

Kłody drewna i narodowa trauma drogowa

Jeśli byłeś w kinie w tamtym czasie – masz to wyryte w pamięci głębiej niż PIN do karty. Jeśli nie – masz to dziś na TikToku w formie pokoleniowej traumy. Scena z autostrady, z TIR-em przewożącym kłody drewna, to nie tylko ikona horroru – to jeden z najbardziej wpływowych momentów w historii współczesnego kina grozy.

Do dziś, widząc ciężarówkę z drewnem, zjeżdżam z pasa. Odruchowo. Nie z ostrożności – z instynktu przetrwania. Nie analizuję, nie myślę. Po prostu wiem. Ta scena była jak kopniak w klatkę piersiową. Nagła, bezlitosna, brutalna – i jednocześnie pięknie zaplanowana. Slow motion w tamtym ujęciu to nie był efekt dla efektu. To było pokazywanie śmierci jako czegoś nieuniknionego, metodycznego, wręcz matematycznego. I powiedz sam – naprawdę tego nie masz? Nie zdarzyło ci się choć raz spojrzeć w lusterko i pomyśleć: „Nie dzisiaj, nie tak”? To właśnie wtedy, w tej jednej chwili, seria Oszukać przeznaczenie przestała być tylko filmem. Stała się filtrem, przez który zaczynasz postrzegać codzienne życie.

Zaliczone wszystkie. Z radością i lękiem

Z czasem obejrzałem wszystko. Od samolotu w pierwszej części, przez rollercoaster, który sprawił, że lunaparki przestały być beztroskie, po zawalający się most i tor wyścigowy w 3D, gdzie oś czasu rozlewała się jak benzyna na asfalcie. Każda część to był inny koszmar. Inna codzienność zamieniona w pole minowe. I choć poziom bywał różny – jedno pozostawało bez zmian: śmierć nigdy nie odpuszcza. Bo to nie są horrory o potworach. To nie Freddy. Nie Jason. Nie żaden klaun z piekła rodem. Tu nie ma ucieczki przed złem, bo zło jest wszędzie. To krawędź stołu, która idealnie trafia w tętnicę. To łyżeczka, która przypadkiem spada prosto na kabel. To wentylator, który pozornie chłodzi powietrze, ale tak naprawdę tylko czeka, aż ktoś się schyli.

I właśnie to działa najlepiej – ta nieuchwytna logika śmierci. Bo tu nie pytasz „kto?”. Tu pytasz: „jak?”. I co gorsze – „kiedy?”. Każda minuta może być pułapką. Każdy przedmiot może się zamienić w narzędzie zagłady. I właśnie dlatego ta seria nie straszy tylko w kinie – ona zostaje z tobą. W samochodzie. W kuchni. W łazience. W biurze. I kiedy myślisz, że jesteś bezpieczny, że nic się nie dzieje… coś zaczyna się ruszać. W tle. Cicho. Niewinnie. I wtedy przypominasz sobie – śmierć nie potrzebuje maski. Wystarczy, że źle odłożysz suszarkę.

Więzy krwi – powrót, który trzaska z otwartą przyłbicą

Myślałem, że to koniec. Że seria wyczerpała już wszystkie pomysły, że nic nowego nie da się wymyślić. A potem… BUM. Oszukać przeznaczenie: Więzy krwi wchodzi na ekrany i wali prosto w trzewia. Nie ma czasu na rozgrzewkę – już od pierwszych sekund jesteś w środku piekła. Scena otwierająca to pełnoprawna symfonia zagłady. Katastrofa budowlana – znany motyw, ale tu podany jak trzeba: z rozmachem, okrucieństwem i chirurgiczną precyzją. Pękające rusztowanie. Odpadające szkło. Pręty przelatujące przez ciała jak strzały. Beton, który nie spada – on poluje. Jedna sekunda nieuwagi i wszystko się wali, dosłownie. I właśnie wtedy, kiedy w kinie zapanowała ta charakterystyczna cisza – taka, w której nikt nie żuje popcornu, bo wszystkim zamarły szczęki – dotarło to do mnie: Co jeśli coś takiego wydarzy się tu? Teraz? Na tej sali?

Właśnie to jest siła tej serii – że wbija ci myśl do głowy i nie daje jej odejść. Nawet w miejscu, które miało być bezpieczne. Nawet w kinie. Bo Oszukać przeznaczenie nie straszy potworem z lustra. Ono podsuwa ci pytanie: czy jesteś pewien, że przeżyjesz ten dzień? I tak oto kino zamienia się w pole minowe. A ty siedzisz, oddychasz płytko i modlisz się, by to nie był twój numer na liście.

Eric Milner/Warner Bros. Pictures

Reżyserzy, którzy zrobili casting na szaleńców – i zdali

Zach Lipovsky i Adam Stein nie kręcą horroru. Oni odprawiają rytuał. To nie jest zwykła robota reżyserska, tylko seans spirytystyczny z kamerą w dłoni. Od pierwszej sceny do napisów końcowych czuć, że ci goście nie tylko znają serię – oni ją czczą. Historia o tym, jak podczas rozmowy na Zoomie symulowali wybuch i urwanie głowy wentylatorem, brzmi jak anegdota z planu Jackassa. Ale to właśnie ten poziom zaangażowania był potrzebny, żeby przywrócić tej serii puls. I to nie byle jaki – tylko taki, który czujesz w gardle.

Efekt? Kino, które nie tylko szarpie emocjami. Ono grzebie ci w mózgu. Zaczynasz myśleć jak bohater filmu. Analizujesz przestrzeń. Obserwujesz kątem oka wiatrak, który wcześniej był tylko wiatrakiem. Teraz wygląda jak rozkręcający się śmigacz śmierci. Winda? Otwiera się za wolno – czyli coś się święci. Sznurek od żaluzji – wisi zbyt luźno. A luźne rzeczy w tym uniwersum zawsze kończą się źle. I właśnie to robią Lipovsky i Stein najlepiej – nie pokazują ci strachu. Oni go w tobie sadzą. Jak wirusa. I pozwalają mu rosnąć. Bo Więzy krwi to nie jest film, który oglądasz i zapominasz. To film, po którym zaczynasz inaczej patrzeć na świat. Na rzeczy. Na ludzi. Na możliwość, że coś pójdzie nie tak. Nie jeśli – tylko kiedy. I wiesz co? W ich wykonaniu ta nieuchronność smakuje cholernie dobrze.

Po seansie: nic już nie wygląda tak samo

Z kina wyszedłem ostrożniej niż z sali operacyjnej. Nie chodziłem – stąpałem, jakbym miał pod stopami pole minowe. Każdy dźwięk, każdy ruch, każda niepozorna rzecz nagle wydawały się podejrzane. Klamka jakby zbyt śliska. Drzwi od toalety – zbyt ciężkie. Nawet światło w foyer błyskało jak w zwiastunie katastrofy. Więzy krwi nie kończą się na sali kinowej. Ten film wychodzi razem z tobą. Siada obok w aucie. Mruga do ciebie z tablicy rozdzielczej. A potem, w połowie drogi do domu, łapiesz się na tym, że patrzysz podejrzliwie na zupełnie zwykły listek przyklejony do szyby – jakby miał zaraz aktywować ciąg zdarzeń rodem z finału filmu.

I właśnie za to kocham tę serię. Za ten stan czujności, który zostaje z tobą długo po seansie. I wiesz co? Gdy tylko film trafi na streaming – a trafi na pewno – powtórzę to wszystko jeszcze raz. Tyle że już w domu. Zgaszę światła. Zaciągnę rolety. I sprawdzę, czy w moim salonie wszystko nadal jest na swoim miejscu.

Finał z przytupem. Ale to jeszcze nie koniec.

Więzy krwi to nie reanimacja. To reset. Restart. Restart krwawy, przemyślany i bardzo satysfakcjonujący. Nie ma tu desperackich prób wskrzeszenia starego trupa – jest świeża krew, nowe podejście i jednocześnie ten sam dobrze znany puls śmierci czającej się za rogiem. Twórcy nie tylko odrobili lekcję z poprzednich części. Oni zrobili doktorat z tego, co działało – i dodali własny rozdział, z nowymi zasadami gry. Mam nadzieję, że to nie był ostatni raz. Bo jeśli śmierć ma jeszcze plan, jeśli gdzieś na biurku scenarzysty leży lista z kolejnymi pomysłami – to niech wiedzą jedno: Ja mam jeszcze wolne wieczory. Mam miejsce w terminarzu. I mam gotowy zestaw reakcji – od nerwowego śmiechu po paraliżujący dreszcz. Bo Oszukać przeznaczenie to już nie tylko film. To rytuał oczyszczenia. Seans, po którym życie wydaje się mniej oczywiste. Bardziej kruche. I o wiele bardziej interesujące.

Jeśli jeszcze nie widziałeś Więzów krwi – nie czekaj na znak z nieba. Śmierć i tak cię znajdzie. Ale przynajmniej obejrzysz coś dobrego.

 

Jeśli szukasz aktorstwa, które nie potrzebuje wielkich słów, tylko obecności – koniecznie przeczytaj nasz tekst o Janie Fryczu:

Piotr Małek
Piotr Małek
Piotr Małek – twórca Ekranomanii 🎬 Gadamy tu o filmach na luzie, jak przy kawie. Kocham kino, futbol i rodzinne seanse.
Newsy o kulturze

Przeczytaj także

Zostaw komentarz

Wprowadź swój komentarz
Wprowadź swoje imię

Dodaj do kolekcji

Brak kolekcji

Tutaj znajdziesz wszystkie wcześniej stworzone kolekcje.