The Electric State – piękne pustkowie. Netflix dostarcza widowisko bez duszy
Czasem wystarczy jeden kadr, by uwierzyć, że film będzie czymś wyjątkowym. The Electric State miał wszystko, by stać się współczesnym klasykiem science fiction. Bracia Russo, twórcy Avengers: Koniec gry dostali 320 milionów dolarów, spektakularny materiał źródłowy i obsadę, która mogłaby unieść każdy projekt.
Millie Bobby Brown, Chris Pratt, Stanley Tucci, Giancarlo Esposito – to nie jest przypadkowa zbieranina nazwisk, to liga, która mogłaby pociągnąć całą historię na własnych barkach. A jednak, po premierze nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś poszło nie tak.
Film to oszałamiający wizualnie, ale chłodny emocjonalnie krajobraz, przypominający postapokaliptyczne dzieła pokroju Mad Maxa czy Blade Runnera, ale pozbawiony ich duszy. To jak patrzenie na piękny, perfekcyjnie wyrzeźbiony posąg – imponujący w formie, ale martwy w środku
Spektakularna forma, ale czy jest tam serce?
Od pierwszych minut czuć rozmach. Gigantyczne, porzucone roboty, monumentalne ruiny technologicznego świata, podróż przez pustkę, w której przyroda powoli odzyskuje swoje miejsce. Wszystko to składa się na świat, który fascynuje, ale tylko do momentu, gdy widz zaczyna dostrzegać, że czegoś tu brakuje. Historia młodej dziewczyny podróżującej przez ten świat w poszukiwaniu brata powinna wywoływać emocje, powinna ciągnąć film naprzód, powinna sprawiać, że kibicujemy jej na każdym kroku. Powinna. Ale tego nie robi .
Millie Bobby Brown stara się tchnąć życie w swoją postać, ale scenariusz nie daje jej narzędzi, by to zrobić. Jej bohaterka jest niemal bezosobowa, snuje się przez ten świat jak gracz w grze wideo, który bez większego zaangażowania przechodzi kolejne misje. A widz czuje się podobnie – ogląda, ale nie angażuje się, patrzy, ale nie przeżywa.
Czy film w ogóle ma duszę?
To pytanie, które wraca raz za razem. Bo The Electric State jest piękne, ale zimne. Jak idealnie wymodelowana diorama – można się zachwycić detalami, ale trudno poczuć cokolwiek więcej.
Dla kogo jest ten film?
- Dla młodszych widzów – może zadziałać jako widowisko, bo efektowność robi swoje.
- Dla fanów ambitnego sci-fi – to spore rozczarowanie, bo mimo całego rozmachu brakuje tu serca, które sprawia, że filmy science fiction stają się ponadczasowe.
Netflix po raz kolejny stworzył produkcję, która kusi wyglądem, ale nie zostawia po sobie śladu. To nie film, który wraca w myślach po seansie, nie historia, która skłania do refleksji. To piękna, zimna i pusta podróż przez świat, który powinien budzić zachwyt i emocje, ale zostawia widza z poczuciem niedosytu.
Warto przeczytać: Trollheim. Podziemna misja – recenzja III tomu serii Arne Lindmo