2011: rok, w którym kino akcji zaczęło krwawić naprawdę
Pamiętam dzień, w którym pierwszy raz odpaliłem The Raid. Zgasło światło, ekran się rozświetlił i… od tamtej chwili wszystko inne mogło przestać istnieć. Każda scena to była walka – nie tylko bohaterów, ale i moja, żeby nie oderwać wzroku. Nie byłem tylko widzem. Byłem zakładnikiem. Gareth Evans złapał mnie za kark i wrzucił w sam środek akcji. I nie wypuścił aż do napisów końcowych.
Po tym filmie już nigdy nie spojrzysz tak samo na hollywoodzkie strzelanki. Bo tu nie ma wygładzenia. Jest pot, krew i ból.
Jeden budynek. Jedna droga. I żadnych cięć montażowych
Akcja dzieje się w jednym miejscu. Budynek – piętro po piętrze – staje się polem bitwy. Ale Evans nie potrzebuje stu lokacji, żeby cię zmiażdżyć. Wystarczy klatka schodowa i człowiek z nożem. Każda walka wygląda tak, jakby życie naprawdę wisiało na włosku. Ciosy są brudne, chaotyczne, ale jednocześnie pięknie zaaranżowane – jak taniec, który kończy się złamanym kręgosłupem.
Nie ma ujęć z drona. Nie ma przeskoków co trzy sekundy. Kamera trzyma się blisko – tak blisko, że czujesz, jakbyś sam dostał łokciem w żebra.
The Raid 2 – sequel, który wbija do mafijnego piekła bez mapy
Evans nie tylko rozbudował świat – on wrzucił nas w brudne wnętrzności indonezyjskiego półświatka. The Raid 2 to kino gangsterskie, które łączy surowość dokumentu z precyzją baletu. Rama, główny bohater, nie jest już tylko żołnierzem – jest szpiegiem, synem, człowiekiem rozdartym między lojalnością a przetrwaniem. Ale nawet najbardziej dramatyczne momenty prowadzą do jednego: brutalnych, epickich, nieprzyzwoicie dobrych scen walki. Pamiętam walkę w błocie – jedna kamera, dziesiątki ciosów, zero kompromisów. Czułem to fizycznie. Potem walka w kuchni – mistrzostwo choreografii. A potem… już nic nie było takie samo.
Kamera w środku burzy. Styl Garetha Evansa to nie przypadek – to manifest
Evans nie kręci jak inni. On się nie oddala, nie ucieka. On wchodzi z kamerą pomiędzy dwóch ludzi, którzy próbują się zabić, i robi to tak, że czujesz, jakbyś był trzecim w tej walce. Nie ma zbędnych ozdobników. Nie ma muzyki, która zagłusza ciosy. Słyszysz zgrzyt metalu, oddech, jęk. Kamera nie wiruje – ona tańczy. Evans traktuje przemoc jak język. Każdy ruch to komunikat. Każdy cios – opowieść.
I nikt inny tak nie opowiada.
Ślady The Raid w całym współczesnym kinie – od Wicka po Daredevila
Po The Raid kino akcji wstało z kolan – tylko po to, żeby dostać z drugiej strony.
Wszystko, co przyszło później – John Wick, Atomic Blonde, serialowy Daredevil, a nawet Extraction – nosi na sobie ślady tej rewolucji. To nie są inspiracje. To są spadkobiercy. Evans zmienił reguły gry. I każdy, kto dziś kręci sceny walki, musi się z nim mierzyć. Nawet jeśli się do tego nie przyzna.
Zwiastun Chaosu to nie zaproszenie. To ostrzeżenie
Tom Hardy wygląda w tym zwiastunie jak człowiek, który widział rzeczy, których nie da się odwidzieć. Evans wraca do swoich korzeni: surowych, brudnych, emocjonalnych. Miasto w Chaosie żyje przemocą. Każdy kadr wygląda jak zapowiedź rozbicia czyjejś twarzy o ścianę. To nie będzie przyjemny film. To będzie walka. A Evans nie przyszedł się tu bawić. On przyszedł przypomnieć, że nikt nie kręci akcji tak jak on. I że jeśli zapomniałeś o The Raid – to on ci to brutalnie przypomni.
Nie widziałeś The Raid? To nie jesteś jeszcze fanem kina akcji
Mówię wprost: The Raid to nie film. To rytuał przejścia.
Jeśli nigdy go nie widziałeś, nie rozmawiaj ze mną o akcji. Bo to jak mówić o muzyce rockowej, nie słysząc Back in Black. Jak mówić o horrorach, nie widząc Lśnienia. To kino, które nie prosi cię, żebyś je lubił. Ono sprawdza, czy wytrzymasz.
I jeśli dasz radę – już nigdy nie spojrzysz na akcję tak samo.
25 kwietnia. Netflix. Chaos. Ale zanim odpalisz – przejdź rytuał ognia
Chaos już nadciąga. 25 kwietnia na Netflixie wjedzie na pełnym gazie. Ale zanim siądziesz do seansu, zrób sobie tę przysługę: obejrzyj The Raid. Nie z ciekawości. Z szacunku. Bo The Raid to nie „kolejny film akcji”. To fundament. To wytrych do nowego świata. A Chaos? Wygląda jak powrót do tej surowej świątyni.
I kiedy Evans znów odpali kamerę – ci, którzy byli gotowi, uśmiechną się w duchu.
Reszta będzie się tylko zastanawiać, co właśnie ich przejechało.