Netflix szaleje i non stop wypuszcza nowe produkcje. W tym roku prawdopodobnie padnie rekord pod względem nowości, ale poza tym, że jest co oglądać, fajnie byłoby, gdyby jeszcze dało się to oglądać. Film W strefie wojny zdobył czołówkę platformy Netflix, więc musiałem go obejrzeć, aby sprawdzić dlaczego. Trochę się zawiodłem.
Właściwie nie spodziewałem się po tej produkcji zbyt wiele. Nie przemawiał do mnie plakat (a bardzo je lubię, bo doceniam pracę grafików) ani obsada, ani nawet sam opis. Wolałem jednak wziąć się za recenzję filmu W strefie wojny niż dziwnego serialu Przeznaczenie: Saga Winx.
W strefie wojny – opis
Jest rok 2036, czyli nie tak daleko w przyszłość. Akcja ma miejsce na granicy rosyjsko-ukraińskiej. Skonfliktowane państwa toczą spór o tereny Ukrainy, które to mocarstwo Rosji chce zagarnąć dla siebie. Nie pozwalają mu na to miejscowi bojownicy. Poza zwykłymi amerykańskimi żołnierzami w wojnę zaangażowane są także nowoczesne roboty bojowe – Grumpy – w których posiadaniu jest także Rosja. A co w tym wszystkim robi USA? Po tym jak NATO wycofało się z działań zbrojnych, do akcji wkroczyły Stany Zjednoczone.
Młody pilot Harp – z dużym doświadczeniem sterowania dronem szturmowym – lekceważy rozkaz swojego dowódcy i za karę trafia do strefy wojny. Nigdy przedtem nie działał w terenie, dotąd tylko przesiadywał przed panelem kontroli drona w USA. W strefie wojny zostaje przydzielony do kapitana Leo – tajnego żołnierza nowej generacji.
W strefie wojny, czyli jak nie kręcić science fiction
No i to tyle z opisu, przejdźmy do szczegółów. Filmy science fiction z motywem wojny nie są rzeczą łatwą do zrealizowania, co zresztą widać po omawianym obrazie w reżyserii Mikaela Håfströma. Trzeba mieć pomysł, później stworzyć dobry scenariusz i na końcu dobrze zagrać.
W tym filmie nie ma nic spójnego. Fabuła jest płytka, właściwie to jej nie ma. Coś tam się dzieje, ale nie wiadomo, o co chodzi i na czym trzeba się skupić. CGI nawet nienajgorsze, ale w porównaniu z innymi filmami trochę w tyle, czasy już zamierzchłe – można byłoby rzec. Przedstawienie postaci i gra aktorska też pozostawiają dużo do życzenia. Anthony Mackie, znany z filmów Marvela jako Falcon, wypadł najlepiej, ale zupełnie nie wykorzystano potencjału tego aktora. Dano mu rolę, która wymagała przejścia paru kroków, postrzelania i wypowiedzenia kilku zdań.
Zestawienie Harpa z kapitanem Leo jest tak niedorzeczne, tak karykaturalne, że aż popcorn mi się sam uprażył. Boję się, że coś zaraz zaspoileruję, więc ograniczę swój komentarz do zdania: Już wolałbym Leo w duecie z samym sobą.
Chciałbym napisać coś więcej, ale nie zamierzam lać wody. Film jest płytki i nadaje się jedynie do niedzielnego oglądnięcia z rodziną przy obiedzie, coby się za bardzo nie zamęczyć myśleniem, a skupić bardziej na relaksie. Trochę strzelaniny, jakieś tam wybuchy i kilka robotów nie zrobi wrażenia na bardziej wymagających filmomaniakach.