Nie wypuszczajcie mnie!
To nie cytat z thrillera, tylko autentyczne słowa Charlesa Mansona – wypowiedziane, gdy miał wyjść z więzienia. I wiesz co? Miał rację. Powinni go tam zostawić. Bo wszystko, co przyszło potem, nie było przypadkiem. To była lawina. I jak to zwykle bywa – najgorsze rzeczy zaczynają się od pozornie nic nieznaczących wydarzeń.
Zawsze mnie to zastanawiało: czemu akurat Manson? Przecież są większe potwory. Breivik – 77 ofiar. Czikatiło – 56. Gacy – 34. A Manson? Technicznie rzecz biorąc – zero. Nigdy nikogo nie zabił własnoręcznie. A mimo to, gdy zapytasz kogokolwiek o najsłynniejszego mordercę świata, jego nazwisko pada jako jedno z pierwszych. I to nie przypadek. Bo on nie zabijał ciałem. On zabijał głową. I cudzymi rękami.
Mały człowiek w wielkim świecie
Charles Manson nie był geniuszem. Nie był jakimś demonicznym Hannibalem Lecterem z IQ 160. To był raczej zlepek porażek, traumy i potrzeby bycia kimś. Syn prostytutki, niepiśmienny włóczęga z zapleśniałych cel i sierocińców. Gdy trafił w końcówce lat 60. do San Francisco – w środek hipisowskiej euforii – odnalazł swoje miejsce jak kawałek puzzla z innej układanki. Seks, LSD, duchowe bzdury i dzieciaki, które nie wiedziały, czego chcą – tylko że chcą „czegoś więcej”.
I wtedy Manson im to „więcej” dał. Swoją wizję świata, którą posklejał z Biblii, teorii spiskowych, halucynacji po kwasie i piosenek Beatlesów. Helter Skelter – jego przepowiednia wojny rasowej, końca świata i nowego porządku. A oni mu wierzyli.
Dwie wersje tej samej choroby
Ekranizacje tej historii powstały dwie. Obejrzałem je obie. I każda przeraża na swój sposób.
🟥 Helter Skelter (1976) jest jak zimny prysznic. Film dokumentalny w formie fabuły – bez krwi, bez efektów, bez taniego grania na emocjach. A jednak siadasz i czujesz, jak ściska cię w gardle. Steve Railsback jako Manson – to nie jest aktorstwo. To seans z obłędem. Kiedy patrzy ci w oczy, masz wrażenie, że zaraz cię wciągnie.
🟦 Helter Skelter (2004) jest zupełnie inny. Psychologiczny, głębszy. Pokazuje, jak to wszystko się zaczęło. Życie w komunie, narkotykowy trans, manipulacje, powolne odcinanie ludzi od świata. Jeremy Davies jako Manson nie krzyczy. On szepcze. A to znacznie bardziej przerażające. Największe ciary miałem, patrząc na Marguerite Moreau jako Sadie. Ona nie zabija z nienawiści. Ona wierzy, że to miłość. I to mnie zniszczyło.
Co ważne – obie wersje oparte są na bestsellerowej książce Vincenta Bugliosiego, prokuratora, który oskarżał Mansona i jego sektę. To on pierwszy zrozumiał, że nie walczy z człowiekiem, ale z jego legendą. I właśnie to – tę legendę – próbował rozbroić słowami. Z różnym skutkiem.
A wszystko przez przypadek?
Brzmi jak plan? A jednak to się nie zaczęło od żadnej ideologii. Tylko od jednego źle rozegranego spotkania z dilerem. Potem strach, potem panika, potem spiralna paranoja. Manson uwierzył, że Czarne Pantery go dorwą. A potem, kiedy jeden z jego ludzi zabił naprawdę – reszta miała tylko „odwrócić uwagę”.
Zabójstwo Sharon Tate i jej przyjaciół w willi Polańskiego. Potem państwo LaBianca. Wszystko – z zimną logiką paranoika. Manson nie zadawał ciosów. On tylko wskazywał kierunek. A reszta – ślepo podążała.
Proces stulecia? Nie. Spektakl.
Proces był szopką. Dosłownie. Dziewczyny Mansona tańczyły przed sądem. On sam wyciął sobie swastykę na czole. Prasa oszalała. Ludzie stali w kolejkach, żeby dostać się na salę. To nie była sprawiedliwość. To było reality show, zanim ten gatunek się narodził. I to właśnie wtedy Manson stał się legendą. Bo nie chodziło o to, co zrobił. Chodziło o to, jak to sprzedał.
Mroczne lustro Ameryki
Dlaczego Manson stał się ikoną? Bo wszyscy tego chcieli.
Władza – żeby zdyskredytować kontrkulturę. Media – żeby zrobić z tego sensację. Młodzież – żeby mieć nowego „idola”. A potem było już za późno. Koszulki z jego twarzą, fanpejdże, głupie cytaty i całe pokolenia, które zapomniały, że za tą historią są prawdziwe ofiary. Sharon Tate. Dziecko, które miała urodzić. I wiele innych istnień zgaszonych przez jedno wielkie ego.
Nie ma zakończenia
Oglądając dziś Helter Skelter, nie widzę tylko zbrodni. Widzę pytanie, które zadaję sobie za każdym razem: jakim cudem ten człowiek w ogóle wyszedł kiedyś na wolność? I dlaczego potem uczyniliśmy z niego mit? I choć Charles Manson nie żyje – zmarł 19 listopada 2017 roku w szpitalu w wieku 83 lat, po dekadach spędzonych w więzieniu – to mit, który wokół siebie zbudował, wciąż krąży po świecie. Bo nie wszystko, co umiera, naprawdę znika. Niektóre rzeczy trzeba zrozumieć, żeby przestały straszyć.
To nie tylko opowieść o Charlesie Mansonie. To opowieść o nas samych. O tym, jak bardzo jesteśmy podatni na głupotę, jeśli dobrze się ją sprzeda. I właśnie dlatego ta historia wciąż nie daje mi spokoju.