Odgrzewany kotlet
Główną zaletą Czterech tysięcy tygodni było ciekawe spojrzenie autora na zarządzanie czasem i wynikająca z tego krytyka dziesiątek innych poradników na ten temat. Niestety w książce Cztery tygodnie dla ciebie dostajemy naprawdę niewiele nowych treści. Wiele zabiegów nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z tym samym autorem. Po drugie większość rozdziałów zaczyna się krótką anegdotą. Zwykle sprowadza się ona do morału na temat skończoności ulotnego, ludzkiego życia albo do wszechobecnego lęku człowieka przed śmiercią. Oczywiście stanowisko autora do zarządzania czasem się nie zmieniło. Znów próbuje nas przekonać do swoich niezmiennych twierdzeń, jakbyśmy byli naprawdę niepojętnymi uczniami. No i po trzecie, choć może od tego powinnam była zacząć, znów dostajemy chwytliwy tytuł, który ma silne znaczenie dla całej książki.
Cztery tygodnie dla ciebie
To co się zmieniło, moim zdaniem na plus, to forma książki. Owszem, autor nadal miłuje długie akapity, jednak teraz cała lektura została podzielona na krótkie, wyraźnie zaakcentowane rozdziały, w dodatku z zaleceniem, by czytać tylko jeden dziennie. W tym miejscu nie trudno zgadnąć, że rozdziałów jest dwadzieścia osiem. Pomysł na takie podzielenie książki wydaje mi się godny uwagi. Jednak jeśli ktoś (prawdopodobnie ktoś, kto nie czytał Czterech tysięcy tygodni) bardzo wciągnie się w tę lekturę, taki podział nadal ułatwia płynne połykanie kolejnych rozdziałów.
Który tom lepiej przeczytać?
Chociaż Cztery tygodnie dla ciebie są określane kontynuacją bestsellera Cztery tysiące tygodni, to uważam, że nie za bardzo ratuje to sytuację. Treść zbytnio się pokrywa. Wiele rozdziałów z tych dwóch książek moglibyśmy połączyć w jeden. Mimo że nie byłby to najkorzystniejszy zabieg, bo jeszcze bardziej uwypukliłoby się żmudne maglowanie tematu, to całość zyskałaby na spójności. Czytelnik nie miałby wrażenia, że stale tylko kręci się w kółko. Przynajmniej nie w takim stopniu. Coś za coś. Jednak z racji, że nie ma co gdybać nad rearanżacją i uszczuplaniem książki, uważam, że lepiej sięgnąć po drugi tom. Jest on nieco krótszy od swojego poprzednika i zawiera więcej praktycznych wskazówek na temat wprowadzania filozofii autora we własne życie. Stanowi to w pewnym stopniu urozmaicenie formy.
A czy ja nauczyłam się czegoś od Burkemana?
Oczywiście zawsze warto nieco poszerzyć swoje horyzonty. Jednym z najlepszych sposobów jest poznawanie nowych ludzi i ich perspektyw na otaczającą nas rzeczywistość. Rzeczywiście, filozofia autora osiądzie gdzieś z tyłu mojej podświadomości. Mam nadzieję, że będzie pomagać mi w bardzo konkretnych sytuacjach w moim życiu. Jednak wprowadzenie jej w totalnym stopniu (a autor bardzo rzadko wspomina o jakichkolwiek wyjątkach od swoich reguł) osobiście nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Pozostawię was z tą samą myślą, z jaką pozostawił nas autor w rozdziale dwudziestym ósmym, byście mogli sami to ocenić:
Nie musisz też zadręczać się, że wywierasz jedynie mikroskopijny wpływ na całość istnienia. Nie ma nawet powodu, żeby „ogarnięcie się ze wszystkim” traktować jako nadrzędny cel – ani tym bardziej wierzyć, że jesteś w stanie w jakiś sposób zaradzić trawiącym planetę kryzysom, które bez wątpienia będą ją dalej trawić długo po twojej śmierci. Możesz natomiast angażować się w zadania ważne dla ciebie wyłącznie dlatego, że nic nie daje ci więcej energii i nie jest bardziej autentyczne w twojej sytuacji.