Strona głównaPopkulturaF1: Film – Brad Pitt wciska gaz do oporu i rzuca rękawicę...

F1: Film – Brad Pitt wciska gaz do oporu i rzuca rękawicę Maverickowi

Top Gun dał nam Mavericka w przestworzach, F1: Film daje nam Hayesa na asfalcie – z Bradem Pittem, który nie musi gonić za Tomem Cruise’em, bo jedzie swoim torem i robi to w wielkim stylu. To kino, które pachnie spaloną gumą i daje takiego kopa, że po seansie trudno wrócić do zwykłych prędkości.

Formuła 1 i kino, które pachnie spaloną gumą

Są filmy, które oglądasz, bo akurat lecą w kinie, i są takie, które wybierasz z konkretną misją. F1: Film był dla mnie właśnie tym drugim przypadkiem. Po Top Gun: Maverick wiedziałem jedno – jeśli ta sama ekipa bierze się za Formułę 1, to musi być coś wyjątkowego. Top Gun był dla mnie fenomenem, miał sceny, które zostawały w głowie na długo po napisach, więc chciałem zobaczyć, jak tę energię przeniosą na świat bolidów. I wiecie co? Przenieśli. Z hukiem.

Blaski realizmu, które pachną benzyną

Historia jest prosta – klasyczny powrót starego mistrza i trudny uczeń, których łączy jeden cel. Widzieliśmy to w kinie wiele razy: Rocky Balboa udowadniał, że wiek to tylko liczba, Creed pokazywał mentora i młodego buntownika, a Days of Thunder zamieniał tory w pole bitwy z adrenaliną w tle. F1: Film bierze ten schemat i wciska gaz do oporu, bo zamiast bokserów czy wojowników mamy bolidy, które przy 300 km/h nie wybaczają błędów.

Kosinski kręcił na prawdziwych torach (Silverstone, Monza, Spa), montował kamery tam, gdzie normalnie nawet GoPro się boi, i postawił na autentyczne tempo. Efekt? To trochę jak Days of Thunder w wersji 2025, tylko bez hollywoodzkiego lukru i z realizmem, który potrafi zakręcić w głowie. Każdy zakręt czujesz w żołądku, każde hamowanie jest jak krótkie zatrzymanie oddechu, a kiedy bolid wylatuje z toru – masz wrażenie, że sam z niego spadasz.

Gwiazdy, cameo i ten, który kradnie show

W F1: Film cameo to nie tylko mrugnięcie okiem do fanów – to prawdziwa parada mistrzów. Lewis Hamilton (producent i konsultant), Max Verstappen, Charles Leclerc i kilku innych kierowców sprawiają, że momentami czujesz się, jakbyś włączył transmisję z prawdziwego Grand Prix, tylko ktoś dorzucił fabułę. To trochę jak wtedy, gdy w Space Jam wbiegali prawdziwi koszykarze NBA – niby film, ale jednak czujesz, że obcujesz z prawdziwym sportem.

A jednak to jest teatr jednego aktora. Brad Pitt w roli Hayesa – luz, charyzma, spokój mistrza, który nie musi niczego udowadniać. Przyciąga uwagę bardziej niż wszystkie szybkie ujęcia bolidów razem wzięte. Jak w sporcie: możesz mieć zespół gwiazd, ale jest ktoś, kto po prostu wie, jak wygrać mecz – i on jest właśnie tym kimś.

Estetyka, muzyka i ten moment, gdy czujesz się w środku wyścigu

Kosinski wie, jak zrobić kino, które wygląda tak, że masz ochotę sprawdzić, czy w fotelu nie ma pasów bezpieczeństwa. Niskie ujęcia przy bolidach, drony lecące metr nad torem, kamery wpychane tam, gdzie normalnie nikt nie kręci. Obraz jest ostry, dynamiczny, a zarazem czysty – jak idealnie wypolerowany samochód tuż przed kwalifikacjami.

Muzyka? Hans Zimmer jak zwykle daje czadu – jego brzmienie jest tu jak dobrze zsynchronizowany pit-stop: precyzyjne, napięte, a kiedy trzeba, rozwalające bębenki. Do tego Queen i Led Zeppelin wplecione w odpowiednich momentach – scena na Monzie z „We Will Rock You” to czyste ciarki. Połączenie obrazu i dźwięku daje wrażenie, że jesteś w środku wyścigu – niemal czujesz drgania toru i zapach spalonej gumy.

Fabularnie – prosto, ale z emocjami

Nie oszukujmy się – fabuła to nie jest przełomowe dzieło scenopisarskie. Schemat znamy: powrót starego mistrza, młody buntownik, wspólny cel. Trochę jak w Rockym – tam też historia była prosta, a jednak działała, bo chodziło o emocje.

Tutaj jest podobnie. Czasem dialogi są banalne a sytuacje przerysowane, ale to nie psuje seansu – wręcz przeciwnie. Film jest lekki, dynamiczny i przyjemny w odbiorze. Nie moralizuje, nie wchodzi w psychologię – daje czystą rozrywkę. Po wyjściu z kina miałem poczucie wytchnienia, z głową pełną obrazów pędzących bolidów i dźwięku silników, które jeszcze chwilę siedziały w uszach. I właśnie o to chodzi.

Dobra decyzja

Poszedłem na F1: Film głównie dlatego, że za sterami siedzieli twórcy Top Gun: Maverick. I co mogę powiedzieć? To była bardzo dobra decyzja. Nie każesz ludziom kupić bolida po seansie, ale wychodzisz wyluzowany, naładowany adrenaliną i z tym fajnym uczuciem w głowie. Dokładnie to powinno dawać kino akcji – rozrywkę, a nie moralizowanie.

Gdyby ktoś po seansie zaproponował gokarty – pewnie bym się nie obraził.

F1: Film zarabia szybciej niż jeżdżą jego bolidy

Budżet filmu był ogromny – mówiło się o kwocie od 200 do nawet 300 mln dolarów. Apple Studios postawiło na realizm, prawdziwe tory, nowoczesne kamery i obsadę z Bradem Pittem. I ta inwestycja się opłaciła.

Do końca lipca 2025 roku film przyniósł już ponad 500 mln dolarów wpływów, z czego aż 20 % pochodziło z pokazów IMAX. To rekord dla Apple’a.

Zakończenie – film nie dokument

To może nie jest film dokumentalny, po którym wychodzisz z kina, wsiadasz w bolid i nagle stajesz się kierowcą Formuły 1. I dobrze. F1: Film jest po to, żeby dać ci dwie godziny czystej, kinowej adrenaliny – żebyś wyszedł z sali z uśmiechem i może z lekką myślą: „a może kiedyś spróbuję gokartów”.

Bo właśnie o to chodzi w takich seansach – nie o filozofię, tylko o emocje, które zostają na chwilę po napisach końcowych. I pod tym względem – misja wykonana.

 

Jeśli spodobała Ci się ta recenzja i masz ochotę na więcej filmowych wrażeń, zajrzyj też do innych moich tekstów:

Piotr Małek
Piotr Małek
Piotr Małek – twórca Ekranomanii 🎬 Gadamy tu o filmach na luzie, jak przy kawie. Kocham kino, futbol i rodzinne seanse.
Newsy o kulturze

Przeczytaj także

Zostaw komentarz

Wprowadź swój komentarz
Wprowadź swoje imię

Dodaj do kolekcji

Brak kolekcji

Tutaj znajdziesz wszystkie wcześniej stworzone kolekcje.